|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli Arcymag
Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Cieni Nocy... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 21:41, 24 Mar 2010 Temat postu: Tłumaczenie Jeri Smith-Ready - Requiem dla Diabła |
|
|
Nie bić, moje pierwsze tłumaczenie, jakby co to tylko chwalić
Joke oczywiście
Nowa odsłona Lucyfera
1. Liber Scriptus Proferetur
W niektóre dni dobrze jest być diabłem. 7 listopada 1997 zaczął się jak jeden z takich dni i skończył jako coś całkiem innego.
- … więc leciałem do Stanford na jej powrotny taniec, ale w nocy zanim miałem polecieć, powiedziała mi że ma inną randkę i nie chce mnie więcej widzieć. Byliśmy razem dwa lata.
Chłopak siedzący obok mnie przy ladzie w kawiarni, dotknął W na swojej czapce z Uniwersytetu George’a Washyngtona. Chyłkiem spojrzałem na swój zegarek i zrozumiałem, że spóźniłem się na konferencję z „dobrowolnie wybranym” dyktatorem z Południowej Ameryki. Ta rozrywka była zbyt kusząca, by się jej oprzeć.
- Nie mogę już spać, nie mogę jeść – powiedział. – Moje oceny poszły do kibla. Najprawdopodobniej nie zaliczę semestru.
- Myślałeś o zasięgnięciu profesjonalnej porady? – zapytałem go.
- Tak, byłem u psychiatry. Dał mi antydepresanty, które nie działają, więc przestałem je brać.
Mogłem poczuć rozpacz młodego człowieka – słodką i drażniącą, jak właśnie zgaszona świeca. Potrzebował kierunku. Miałem dla niego jeden.
- A może ta twoja dziewczyna nie rozumie, jak bardzo ją kochasz?
- Jak może, skoro całkiem się ode mnie odcięła? Zmieniła numer telefonu, adres maila, odesłała moje list bez otwierania ich – ścisnął nasadę nosa. – To tak jakby umarła.
- Może musisz posłać jej wiadomość, której nie będzie mogła zignorować?
Jego przekrwawione zielone oczy napotkały moje, potem spojrzał przez ramię za okno.
- Chciałem iść do tego kościoła naprzeciw, ale minęło tyle czasu od kiedy byłem na mszy, że myślę, że Bóg mnie nie pozna. Więc siedzę tu i pytam Go o jakiś znak – znów na mnie spojrzał. – To wtedy się pokazałeś. Zrozumiałem, że jesteś moim znakiem. Dlatego powiedziałem ci to wszystko, nawet nie wiedząc kim, do diabła, jesteś.
- Wyglądałeś na zmartwionego.
- Tak i zapytałeś co się stało i to było super. Większość ludzi nawet by nie zauważyła – chłopak siedział cicho i pocierał podbródek, po czym nagle sięgnął po swój plecak i wyciągnął z niego butelkę z tabletkami. – Zatrzymałem je. Mam je trzy tygodnie – padły słowa. – Myślisz… To znaczy, myślisz, że to wystarczy?
- Wystarczy do czego?
- Wystarczy… żeby wysłać wiadomość – jego kciuk kręcił zabezpieczeniem przed dziećmi na zatyczce.
- Nie wiem za wiele o tego typu rzeczach – powiedziałem. – W każdym razie, wiem, że kobiety umierają dla romantyków.
- Taa, moja dziewczyna uwielbia ten film „Romeo i Julia” – wiesz ten z tym dzieciakiem z „Tytanica” – przestał kręcić zatyczką i spojrzał na mnie. – Hej, sądzisz, że jeśli będzie wiedzieć, że byłem… To znaczy, jeśli pomyśli, że ja…
Miał swój własny rozpęd. Czas odejść.
- Przepraszam, że przerywam – powiedziałem. – ale muszę iść do biura – zapłaciłem za kawę i kupiłem butelkę wody mineralnej, gdy chłopak tulił pigułki i patrzył rozmarzonym wzrokiem w ścianę.
– Mam nadzieję że wszystko się uda – dodałem.
- Dzięki, że mnie wysłuchałeś, chłopie. Bardzo mi pomogłeś – był spokojny i gdy potrząsną moją ręką, jego uścisk był silny.
- Jestem pewny, że odbierze wiadomość.
Odwróciłem się, odchodząc i zostawiając wodę mineralną na ladzie.
* * *
Później tego dnia, Belzebub i Mefistofeles zadzwonili żeby mi powiedzieć, że polują na miękkie ciała młodych kobiet. W piątkową noc w Georgetown to oznacza podróż do Attyki. Rynek mięsny klubu tanecznego zaczynał mnie nudzić, ale postanowiłem jeszcze raz im dogodzić.
Czekając na ich przyjazd, napisałem kolejną część mojego najnowszego koncertu fortepianowego. Teraz, gdy pracochłonny okres Halloween się skończył, był czas by znaleźć kolejnego kompozytora do torturowania. Planowałem upolować głodujących, nieznanych muzyków grających w zniszczonym barze, zainfekować ich umysły jedną z moich melodii, potem patrzeć jak już nigdy nie mogą zasnąć. Oszaleją i podążą ku samo destrukcji, ale nie przed uwolnieniem na świat dzieła piękna i terroru, dzieła które zatrzęsie fundamentami ludzkiej wiary.
- Jesteś gotowy czy nie?
Belzebub oparł się o farmugę drzwi,
- Spóźniłeś się – powiedziałem.
- Jesteś zaskoczony – odbijając się, usiał okrakiem na ławce fortepianu, naprzeciwko mnie.
- Gdzie Mefistofeles?
- Pyszni się naprzeciw twojego lustra w foyer – wymówił „foyer” z przesadzonym francuskim akcentem. – Myśli, że ma obszarpany kawałek na swojej kurtce.
Zanim zdążyłem zamknąć pokrywę fortepianu, Belzebub wystukał przyśpieszoną wersję „Pałeczki” na drobnych klawiszach.
- Kocham tę melodię – wsunął zabłąkany kosmyk blond włosów pod swoją czapeczkę baseballową, założoną daszkiem do tyłu.
Spojrzałem na jego workowate spodnie i drelichową kurtkę.
- Wyglądasz w tym stroju na dwanaście lat.
- Hej, to jest stylowe. Tak się noszą te wszystkie dupki z bractw w tych czasach.
Wiedziałem, że używa określenia „dupki z bractw” czule. W końcu był ich królem.
Poszliśmy do foyer żeby znaleźć Mefistofelesa. Jego twarz była o krok od wielkiego lustra i wyglądało na to, że sprawdzał sobie zęby.
- Czy moje włosy z nosa nie są zbyt długie? – zapytał mnie.
Stanąłem przed nim, żeby uczesać swoje włosy.
- Świetnie, dzięki, a co u ciebie?
- Co? Ah, przepraszam, Lucyferze. Więc jak się ma, Wasza Najbardziej Piekielna Wysokość, tego świetnego wieczora? – Mefistofeles skłonił się i pocałował moje palce. Uśmiechnąłem się na ten powlekany sarkazmem szacunek. W moim systemie nie ma szczerego czołgania się.
- Hej, Lou – odezwał się Belzebub. – Wiem, że pytam o to za każdym razem gdy wychodzimy wspólnie, ale…
- Nie, nie możesz być ode mnie wyższy, nawet na jedną noc – spojrzałem na Mefistofelesa. – Wyszykowany?
- Wiesz to – powiedział. Mefistofeles palił ubrania po tym jak wyszedł w nich raz. Nawet jego twarz zmieniała się subtelnie zgodnie z kaprysami mody. Przez ostatnie dwadzieścia lat jego skóra ciemniała, jego nos poszerzał a włosy gęstniały. – Rodzaj przeciwieństwa do Michaela Jacksona – dodał.
Opuściliśmy mój apartament i zeszliśmy do holu. Kiedy parkingowy przyprowadzał mój samochód, wyszliśmy przed budynek, żeby zaczekać.
- Mam nadzieję, że mieliście produktywne dni – powiedziałem.
Belzebub wyjął monetę z kieszeni.
- Przeprowadziłem deflację waluty w kraju Trzeciego Świata – stopił monetę w ręce. – Sądzę, że to był Bangladesz. Albo może Barbasdos. Dałem im trochę zamieszania.
- Włamałem się do Departamentu Obrony – dodał Mefistofeles. – Poprawiłem niektóre plany nowego systemu wyrzutni rakiet. Teraz to nie całkiem dowód wypadku.
- Nieźle – powiedziałem. – Dziś rano zainspirowałem samobójstwo.
- Cholera! – Belzebub pchnął mnie w ramię. – Ty mały wężu-szczęściarzu.
- To tak, jakby ci ludzie wpadali ci na kolana – powiedział Mefistofeles. – Chciałbym przyłożyć swoje słodkie ręce do projektu, takiego jak ten. Szukam wszędzie i niech mnie cholera jeśli któregoś znajdę.
- To właśnie dlatego nie możesz ich znaleźć – odparłem. – Przestań szukać i rozpasz sama do ciebie przyjdzie, gdy najmniej będziesz się tego spodziewać. Zupełnie jak miłość.
Wszyscy roześmialiśmy się z tego stwierdzenia. Belzebub zaczął fałszując śpiewać hit Motown „Nie Możesz Poganiać Miłości”. Mefistofeles mu wtórował.
Nie możesz poganiać żałości
Nie, musisz zaczekać
Mrok przyjdzie łatwo
I wkrótce ich nadzieja zacznie się dusić…
* * *
Zaparkowałem samochód siedem bloków od klubu. Nawet z naszymi zdolnościami nie mogliśmy dostać przyzwoitego miejsca parkingowego na Dupont Circle w piątkową noc.
Tłum rozstępował się nieświadomie, gdy ruszyliśmy w dół chodnika. Na zewnątrz sklepu obuwniczego, grupa młodych kobiet odwróciła się i spojrzała na nas z iskierką rozpoznania. Uśmiechnąłem się do wysokiej brunetki, jednej z moich rozrywek sprzed paru miesięcy.
- July, prawda? – zapytał Mafistofeles.
- July Fourth – odparł Belzebub. – Spotkaliśmy je tego dnia w centrum handlowym i pieprzyliśmy w czasie pokazu sztucznych ogni. Na twoim balkonie, prawda, Lou? Chłopie, co to był za widok. Kocham to miasto.
Kiedy koło nich przeszliśmy, kobiety tylko patrzyły na nas, jakby nie pamiętały naszego romansu, co oczywiście, było prawdą. Po wtrąceniu się w życie człowieka, pozostawiamy jego albo ją z niepokojącą fascynacją, ale bez wspomnień.
Natknęliśmy się na billboard na zewnątrz alejki. Na tablicy był ręcznie zrobiony plakat, na którym można było przeczytać: DZIŚ W GROCIE: EWANGELIA WEDŁUG BLUESA. Strzałka wskazywała alejkę.
- Czekajcie – odezwałem się.
Belzebub przeskakiwał z nogi na nogę.
- Lou, chodź, już się spóźniliśmy. Już teraz mój język powinien schodzić w dół gardła jakiejś pijaniej dziewczyny, która nie pamięta nawet własnego imienia.
- Idźcie, dogonię was – zostawiłem ich przy wyjściu z alejki. Stanąłem przy wejściu do Groty, moja ręka była o cal od klamki.
Belzebub pojawił się u mojego boku.
- Co się dzieje?
- Nie wiem. To miejsce… Jest w nim coś dziwnego… Może muzycy, których szukam.
- Jesteś czasami pracoholikiem, przysięgam – Belzebub obrócił klamkę. – Po prostu wejdźmy, okey? – Otworzył drzwi i czekał na mnie.
Zadymiony, nędzny bar był pełny tylko w ćwierci. Weszłem do środka i stanąłem obok maszyny z papierosami, żeby mieć lepszy widok na to miejsce.
Byliśmy najmłodziej wyglądającymi osobami w barze o co najmniej dziesięć lat. Dwóch krzepkich mężczyzn stojących obok stołu bilardowego pochyliło się jak na sygnał i gapiło na nas. Nikt inny na nas nie spojrzał. Wczesny rytm i blues zapiszczał z metalowych głośników pod sufitem. Mrugający czarno-biały telewizor nad barem nadawał ziarnisty i cichy obraz meczu hokejowego. Neon „PIWO” mrugał w oknie.
- Jak ta knajpa wylądowała w sąsiedztwie? – zagaił Belzebub.
- Nie wiem – odparłem. – Ale myślę, że mi się to podoba.
Usiadłem przy barze i zamówiłem whiskey od burkliwego, muskularnego barmana. Belzebub i Mefistofeles stanęli za mną.
- Myślisz, że mają tu lokalne piwa? – zapytał Belzebub.
- Wątpię w to – powiedział Mefistofeles.
- Co za strata czasu.
- Ciii. Bub, trzymajmy się póki Lou nie dojdzie po co tu jest. Wierzę jego przeczuciom, nawet jeśli wpychają się między mnie a niezłe sztuki.
- Tu nawet nie ma żadnej kobiety, zauważyłeś? – Belzebub szarpną moją koszulę. – Powiedziałem, zauważyłeś to?
Zepchnąłem jego rękę z rękawa.
- Zamknijcie się i spadajcie stąd.
- Co?
- Słyszałeś mnie – powiedziałem. – Idźcie zarzucać swoje sieci na dziwkarskim polu w Attyce. Ja nie jestem w nastroju.
- Żartujesz, prawda? – zapytał Mefistofeles. Spojrzałem na niego i cofnął się unosząc ręce. – Okey. Jest spoko. Spadamy stąd.
Belzebub podążył za nim, potrząsając głową.
- Wpadniemy po ciebie później, stary.
- Nieważne.
Zgarbiłem się nad swoim drinkiem, który był jedynym towarzystwem jakiego chciałem. Dźwięk talerzy dobiegał z dalekiego kąta baru, jakby bluesowa grupa zaczęła je ustawiać. Zostałem gdzie byłem, by móc słyszeć, ale nie widzieć, pianistę. Ktokolwiek to był, był dobry. Niedużo technicznej zręczności, ale były w tym surowe emocje, z odrobiną udręki. Pisk harmonijki zagrał parę dźwięków i zatrzymał się. To był czas by spojrzeć. Podeszłem do końca baru akurat, gdy wokalista wstąpił w światło.
Patrzyłem na nią przez parę pierwszych wersów zanim zrozumiałem, że nie mrugam. Ona nie otworzyła swoich oczu aż do pierwszego refrenu. Gdy to zrobiła, spojrzała prosto na mnie. Uśmiechnęła się na pół sekundy, po czy ześliznęła się w świat dźwięków.
Nie miała przed sobą żadnych kartek, ale śpiewała jakby w ogóle o to nie dbała. Jej przekonanie było tak silne, że zdawało się, że to muzycy byli głusi. Każdy cal jej ciała wierzył w muzykę.
Zimna woda spłynęła mi po palcach. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że moja ręka drży tak mocno, że lód o mało nie wyskoczył ze szklanki. Postawiłem szklankę na małym stoliku przede mną i opadłem na krzesło, nie odrywając od niej oczu. Pianista został na długo zapomniany.
Kiedy piosenka się skończyła, uśmiechnęła się do zespołu i wsunęła długie do podbródka, czarne włosy za uszy. Chłodny aplauz przeszedł przez pomieszczenie, wstałem i zacząłem klaskać, przewracając stolik, ale zdążyłem go złapać zanim się przewrócił.
Spojrzała na mnie, potem na resztę nieważnego baru i znów na mnie. Zespół zaczął grać wolniejszą, bardziej hipnotyczną piosenkę. Najbardziej spostrzegawczy barman świata postawił przede mną następną whiskey, razem z dużą szklanką mrożonej wody. Dałem mu pięćdziesiąt dolarów.
Jej migdałowe oczy znajdowały się pod cienkimi, łukowatymi brwiami. Jej nieregularna twarz wyglądała, jakby była ręcznie rzeźbiona, a wszystkie inne twarze zostały posiekane do standardowych form ludzi. Suknia z długimi rękawami przywarła do jej smukłego ciała i była tak głęboko i pysznie czerwona, że moje oczy czuły się pijane. Walczyłem, żeby pamiętać kim jestem i utrzymać dystans drugiego najpotężniejszego we wszechświecie.
Nie odnosiłem sukcesu.
Kiedy zeszła ze sceny w wyznaczonym czasie, udawałem, że studiuję graffiti wyrzeźbione na stoliku.
- Nie mogę uwierzyć, że cię tu wpuścili.
Spojrzałem w górę. Stała przede mną, jej prawa pięść opierała się na biodrze.
- Co?
- Musisz mieć naprawdę dobrze podrobiony dowód osobisty – powiedziała. – To albo notkę od twojej mamy.
- Czy zawsze przedstawiasz się obrażając ludzi?
- To mechanizm obronny – opadła na krzesło naprzeciw mnie i oparła podbródek na kłykciach. – Dzięki za uwagę, gdy śpiewałam. Większość ludzi jest zbyt skrępowana by na mnie patrzeć.
- To nic. Jesteś dobra.
- To nie był najlepszy z moich występów – skrzywiła się. – Właściwie to było jedno z moich najlepszych występów. W tym problem – zachichotała i potrząsła ręką. – No dobrze, to zabawa, w chory, smutny sposób.
Skinąłem na barmana, który był teraz w mojej niewoli. Pojawił się po chwili.
- Chcesz drinka? – zapytałem ją.
- “Strzał Jemesona”. Dzięki.
- Mam na imię Louis – wyciągnąłem rękę, chwyciła ją. Jej palce były długie, silne i miękkie.
- Cześć, Louis. Nigdy wcześniej cię tu nie widziałam.
- Przed dzisiejszym wieczorem nie wiedziałem, że to miejsce istnieje. Szłem swoją drogą gdzieś z przyjaciółmi, gdy wpadło mi w oko.
- Gdzie szliście?
- Do Attyki
- Nigdy o tym nie słyszałam.
- Jeden z tych prywatnych klubów z tańcem erotycznym - powiedziałem. - Nie za bardzo w twoim guście, jak mniemam.
- Wątpię. Nazwij mnie bezczelną, ale nie wstrząśniesz mną tańcem erotycznym.
- To dlatego jestem tu a nie tam.
Rozejrzała się.
- Wiesz co? Nie pasujesz tu. I znów, ja też nie.
- Więc powiedz mi, gdzie będziemy pasować i chodźmy tam.
- Nieee, wolę tu zostać i wyróżniać się – pojawił się jej drink i chwyciła go. – Oh, dzięki Bogu. To właśnie to czego potrzebuję po robieniu z siebie dupy na scenie – wzniosła kieliszek. – Za co powinniśmy wypić?
- Wypijmy za… - długą noc wrzącego seksu przed nami - … spontaniczne zmiany w planach.
- Słyszę, słyszę – wypiła swój Strzał jednym łykiem. – Louis, miło się z tobą rozmawiało, ale muszę iść.
Omal nie zakrztusiłem się swoją whiskey.
- Iść? Jest jeszcze wcześnie.
Wstała.
- Może dla ciebie, ale ja wstaję o piątej nad ranem.
- Czy zobaczę cię znowu?
- Nie sądzę. Staram się nie umawiać z młodszymi od siebie.
- Jestem starszy niż wyglądam.
- Tak, jestem pewna że jesteś dojrzały jak na swój wiek, ale nawet mężczyźni w moim wieku nie są wystarczająco dojrzali, mimo że są wystarczająco dorośli by zostać prezydentem.
Chciałem zdobyć ją w nowoczesny sposób, poprzez bycie uroczym, słodkim i oczywiście nadzwyczaj atrakcyjnym, ale nie było na to czasu. Dotknąłem jej ręki i patrzyłem jej w oczy.
- Proszę – spojrzałem poprzez jej siatkówki w umysł i szukałem dopóki nie znalazłem właściwego neurona jako spustu. – Naprawdę chcę cię znów zobaczyć. Myślę, że możemy razem miło spędzić czas.
Jej twarz na chwilę zrobiła się pusta, po czym zamrugała.
- Um, okey.
- Jaki jest twój numer telefonu? – nie mogłe znaleźć własnego w pamięci, nie chciałem za bardzo szturchać. Zabrała rękę.
- Nie, po prostu spotkajmy się gdzieś. W niedzielę. Może przy Reflecting Pool? O pierwszej trzydzieści?
- Będę tam
Odwróciła się, żeby odejść.
- Hej – odezwałem się. – nie powiedziałaś mi jak masz na imię.
- Jeśli zdecyduję się pokazać w niedzielę, to ci wtedy powiem – wyszła tylnym wyjściem.
Ktoś z chichotem otworzył drzwi za mną. Odwróciłem się by zobaczyć Belzebuba i Mefistofelesa z trzema młodymi kobietami.
- Hej, chłopie – powiedział Belzebub. – Wiem, że jesteś zajęty robieniem czegokolwiek, więc przyprowadziłem ci twoją własną przyjaciółkę, żeby dotrzymała ci towarzystwa. Powiedz: cześć, Trish. Trish, to jest Lou. Jest dziś lekko pieprznięty, ale gwarantuję, że jest wart zachodu.
Kobieta z krótkimi rudymi włosami, w obcisłym zielonym sweterku stanęła przede mną.
- Wow, powiedziałeś mi, że jest uroczy – powiedziała. – Ale myślałam, że w raczej grzeczny sposób. Cześć.
- Witaj – odparłem.
- Więc jaki jest twój rozmiar?
Zwykle nie zwracałem uwagi, że kobieta jest irytująca, jak długo była wystarczająco głupia, by nagiąć się do mojej woli, taka jak ta.
- Nie bierz tego do siebie – rzuciłem do niej. - Ale nie chcę cię.
- Co?
- Uwierz mi, tych dwóch zajmie cię bardziej niż możesz sobie wyobrazić – odwróciłem się, żeby odejść. Belzebub złapał moje ramię.
- Co, do diabła, robisz, Lou? Przeszliśmy przez to wszystko by znaleźć ci dziewczynę.
- Jestem wdzięczny za troskę, ale powiedziałem, że jej nie chcę i właśnie to miałem na myśli – wyjąłem kluczyki od samochodu z kieszeni kurtki. – Masz. Weź samochód. Nie zniszcz go. Dobranoc.
Wyszłem z baru I zwróciłem się w dół ulicy, w stronę domu.
Post został pochwalony 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Caeles
Bakałarz IV stopnia
Dołączył: 27 Lut 2010
Posty: 533
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: spod łóżka Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 22:46, 24 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Jak na pierwszy raz nieźle Życzę dalszej motywacji :*
Miło mi, że spodobała Ci się ta propozycja ..
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli Arcymag
Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Cieni Nocy... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 23:43, 24 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
2. In Quo Totum Continetur
Niespotykane. Absolutnie niespotykane.
Usiadłem w mojej bibliotece, otoczony przez stosy książek, setki tysięcy, miliony słów, wieki ludzkiej wiedzy. Ze wszystkich stron otaczały mnie ściany poezji, dramatów, astronomii, psychologii, żadne z tych zapisanych słów nie popchnęło mnie do rozwiązania zagadki.
- Cholera! – zdegustowany, odrzuciłem swoje pióro. To odbiło się na górze podkładek prawnych, które zostały wypełnione poza margines notatkami i równaniami. Południowe słońce wciekało przez okno, wykonując powolnego walca z pyłkami kurzu.
Mojego umysłu nie opuszczała jej piosenka. Nawet gdy racjonalna część mojej uwagi była skupiona na pisanych słowach, słaba, pulsująca część mnie kontynuowała granie muzyki z jej głosem w tle. Czasem stawało się to głośniejsze, a strony rozmywały się w pamięci, wtedy fantazja pogrywała z przeszłością i przyszłością.
W czasie jednego z tych marzeń, Belzebub pojawił się obok ściany książek.
- Stary, wszystko dobrze?
- Co?
- Pukałem – powiedział. – Ale najwyraźniej mnie nie słyszałeś.
- Nie pukałeś, Belzebub. Ty nigdy nie pukasz.
- Okey, ale szedłem naprawdę głośno – podniósł moje kluczyki i zadzwonił nimi. – Na twoim miejscu parkingowym i w jednym kawałku. Kto mówi, że nie mogę czynić cudów, co?
Rzucił kluczyki na stolik i przedarł się przez stos książek.
- Keats… Szekspir… Kepler… Freud? Jaki rodzaj badań prowadzisz, Lou?
- Jeszcze nie jestem pewien.
Belzebub podniósł jedną z trzech podkładek prawnych wypełnionych bazgrołami.
- Po tym wszystkim nie jesteś pewien? Spędziłeś tu całą noc?
- Tak, a co?
- Chłopie, straciłeś świetną imprezę. Trish zabrała nas do swojego fajnego domu.
- Nie żartuj.
- Tak, znasz tę cyrkową sztuczkę z wieloma klaunami w Volkwagenie?
- Uhm.
- Więc, one mają taką gorącą wannę…
- Musisz być wykończony.
- Całonocna robota – znalazł zakryty „Antoniusz i Kleopatra”.
- Czytałeś to kiedyś? – zapytałem.
Parsknął.
- Jak myślisz?
- Myślę, że przed wydaniem „Sports Illustrated” nie czytasz nic, oprócz znaków drogowych.
- Okey, żeby ci udowodnić, że nie jestem głupi, przecztam to teraz.
- Dobrze. Miłej zabawy.
Usiadł opierając stopy na stoliku i obracając jedną stronę. Przeprowadziłem ruchomą drabinę na lewo od kominka, wspiąłem się i zacząłem szukać pierwszego tomu „Principia Mathematica” Newtona. Po minucie usłyszałem za sobą przewracające się strony. Odwróciłem się, by zobaczyć Belzebuba patrzącego na ostatnią stronę przed dodatkami.
- Wszyscy umierają na koniec – powiedziałem.
- Oh, oh dobre – rzucił książkę z powrotem na stos. Wznowiłem poszukiwanie. Zaczął wygwizdywać melodię z ostatniego wyjścia do klubu i akompaniować sobie bębnieniem po stoliku.
- Chcesz mi pomóc czy nie? – zapytałem.
- Jasne, pewnie.
- Przynieś mi bajgla. I francuską paloną kawę ze sklepu naprzeciwko.
- Co ja jestem? Twoim służącym?
Spojrzałem na niego.
- Ostatniej nocy pozwoliłem ci wziąć swój samochód i dodatkową połowę kobiety, a ty nie chcesz mi nawet przynieść bajgla?
- Oh, jasne… przepraszam. A może frytki do tego?
- Idź.
Po tym jak wyszedł, zszedłem z drabiny i przeszedłem do salonu. Jeśli odpowiedź na mój dylemat nie kryła się w słowach, może ukryła się w muzyce. Siadłem przy fortepianie i zagrałem.
Dziesięć minut później, Belzebub pojawił się przy mnie. Moje palce odpoczęły pierwszy raz odkąd wyszedł.
- Co to, do cholery, było? – zapytał.
- Nie wiem – zagrałem jeszcze parę taktów. – Przyplątało się do mnie.
- Brzmi dziwnie. Inaczej.
- Wiem. To jest w tonacji C. Nigdy wcześniej nie pisałem niczego w tonacji C – kontynuowałem, moje palce nie zbliżały się do czarnych klawiszy.
- Okey, Lou, odejdź od fortepianu. Przerażasz mnie.
Zamknąłem okładkę i popatrzyłem na swoje ręce.
- Siebie też.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Mikka dnia Śro 23:46, 24 Mar 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Strzyga
Master of Disaster Arcymag
Dołączył: 25 Lut 2008
Posty: 3948
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Łódź
|
Wysłany: Czw 0:03, 25 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Fajne, Mikko Naprawdę zgrabnie. Jakoś nawet nie czułam, że to tłumaczenie, zwłaszcza, że amatorskie, a to się chwali.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli Arcymag
Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Cieni Nocy... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 19:46, 25 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
3. Tantus Labor Non Sit Cassus
Niebo było przenikliwie szaro-niebieskie, gdy wszedłem do centrum handlowego w niedzielne popołudnie. Słabe listopadowe słońce ledwie przebijało przez warstwę chmur.
Znalazłem ją na ławce w pobliży Lincoln Memorial na końcu Reflecting Pool. Czytała najnowsze wydanie lewicującego czasopisma „The Nation”, kolana służyły jej zarówno do podtrzymywania czasopisma, jak i jako bariera przed wiatrem. Chciałem zatrzymać taki jej obraz, pochłoniętej i nieświadomej, więc poczekałem zanim się do niej zbliżyłem. Co każde pół minuty wsuwała ten sam kosmyk czarnych włosów za lewe ucho. Patrzyłem na nią póki potrzeba poczucia na sobie jej spojrzenia nie stała się nie do wytrzymania.
- Teraz spotkałem dwie osoby w tym mieście, które ciągle czytają ten magazyn – odezwałem się.
Spojrzała w górę.
- Myślę, że ten drugi przeniósł się do komuny poza Poughkeepsie w zeszłym tygodniu. Może przyśle nam pocztówkę.
Odwzajemniłem uśmiech.
- Cześć.
- Cześć – wskazała na ławkę. – Usiądziesz?
Tak zrobiłem. Uważnie studiowała moją twarz, po czym uniosła brew.
- Nie weź mi za złe, ale dziś wyglądasz starzej niż tamtej nocy.
- Kiedy wychodzę w nocy wolę być pokryty gazą, jak młoda gwiazda filmowa.
Właściwie, dodałem sobie parę cienkich linii w kącikach oczu i ust, akurat by mieścić się w okolicach trzydziestki.
- Powinnieneś zostać przy rzeczywistości. Dobrze na tobie wygląda – podsunęła zamek kurtki o kolejny cal. – Ale powenie ciągle to słyszysz.
- Co ciągle słyszę?
- Jak mówiłeś, że masz na imię?
- Lou – sięgnąłem po jej rękę. – Louis Carvalho. A ty?
Zawahała się, po czym złapała moją dłoń.
- Gianna. Gianna O’Keefe. Przeciągane trzy sylaby, wyraźne dwie.
- Gianna. Interesujące imię.
- Tak, jestem częścią zestawu.
- Jak to?
- Mam trzech starszych braci – Matthew, Marca i Luke’a.
- Ah, rozumiem.
- Taa, kiedy byłam mała moi rodzice nie mogli się zdecydować co było dla mnie gorsze – wrażenie że zostałam pominięta czy śmieszna. Wybrali niedorzeczność. Teraz jesteśmy chronicznie i przewlekle, uroczo katoliccy. To pieprzony cyrk.
- Przynajmniej nie jesteś przez to zgorzkniała.
- Prawda. Przepraszam – Gianna uniosła gazetę. – Oburzam się, gdy czytam o tym co ci idioci z Capitol Hill robili w tym tygodniu. Ale najprawdopodobniej nie znam cię wystarczająco, by dyskutować o polityce.
- Widać nie mieszkasz w Washyngtonie zbyt długo, jeśli myślisz, że dwie i pół minuty to zbyt krótko by rozmawiać o polityce.
- Mieszkam tu wystarczająco długo. To właśnie problem z tym miastem. Przeżuje cię i wypluje, albo wsiąknie w ciebie i zmieni, aż będziesz tak samo płytki jak reszta. Tak czy siak jesteś pożarty.
- Tak, ale mamy weekend – zabrałem gazetę z jej rąk. – A wiesz po co są weekendy?
- Nie, po co?
- Żeby się tuczyć.
- Że co?
- Więc kiedy ci sukinsyni zaczynają cię oskubywać – powiedziałem. – Zostanie cię więcej na później.
Gianna zabrała z powrotem swoje „Nation”.
- Zostanie na co?
- Na co tylko chcesz.
- Na co tylko chcę – schowała magazyn w kieszeni kurtki i rozejrzała się. – Lubię lody. Chodźmy na nie.
Gdy szliśmy wijącym się chodnikiem, rzucałem spojrzenia na jej twarz. Jej żywotność płynęła z każdego poru. Miałem przeczucie, że unieruchamia tę moc; może to przerażało innych.
- Masz rację – powiedziała. – To niedzielne popołudnie, a ja ciągle jestem poharatana tygodniem. Przypuszczam, że w tym punkcie to przegrana sprawa.
- Nigdy nie jest za późno na relaks. A jeśli dziś nie wystarczy, będziesz musiała wziąć urlop, zaczynając od teraz.
- Urlop? To niemożliwe.
- Wcale nie – odparłem. – Pomyśl tak: w ciągu dwóch godzin możemy być w samolocie lecącym na Bermudy.
Zatrzymała się.
- Żartujesz?
- Po prostu mówię, że to możliwe, jedyną barierą przed zrobieniem tego jest to co zechcemy zbudować.
- Dopiero się poznaliśmy.
- Więc po prostu pójdziemy na lody.
Szliśmy w ciszy. Po paru minutach odezwała się:
- Chciałabym powiedzieć: tak.
- Co: tak?
- Na twój pomysł z Bermudami.
- Oferta aktualna.
- Ale to nie to samo – zaprotestowała. – Spontaniczna propozycja zasługuje na spontaniczną odpowiedź.
- Dałaś mi spontaniczną odpowiedź, gdy powiedziałaś nie.
Podeszliśmy do lodziarni, która była niemal pusta nie licząc paru osób popijających kawę ze styropianowych kubków.
- Sprawdźmy coś – powiedziała. – Wybierz dwa smaki, lubię je wszystkie.
Odwróciłem się do chłopca za ladą.
- Poza jednym – dodała.
To był test, który mogłem przejść bez najlżejszego zaglądanie w jej umysł.
- Daj nam dwie gałki czegokolwiek oprócz wanilii – powiedziałem chłopcu.
Gianna oparła się o zamrażarkę.
- Bardzo imponujące.
- Mogę powiedzieć, że jesteś typem anty-waniliowym.
- Dlaczego nie, kiedy jest tyle bardziej interesujących opcji? – odparła. – Przywykłam do wychodzenia z facetem, który zawsze zamawiał wanilię. I nie chodzi tylko o lody. Szliśmy do najlepszej włoskiej restauracji na South Philly i on zamawiał spaghetti z klopsikami.
- Nie mogę sobie wyobrazić, żeby ten związek potrwał długo.
- Nie, tylko coś około dziewięciu lat.
- Pana zamówienie, sir, orzechowo-czekoladowe z pistacjami.
Spojrzałem na Giannę.
- To właśnie jest zamówienie dla typu anty-wanili.
Usiedliśmy na zewnątrz, przy białym, metalowym stoliku, odcinając się od wiatru, ale z widokiem na przechodniów, którzy gapili się na nas, zanim zadrżeli i podążyli przed siebie. Pozwoliłem sobie poczuć całą moc zimnego powietrza, ponieważ siedzenie obok Gianny zmuszało do poczucia się człowiekiem ze wszystkimi nęcącymi odczuciami. Pochłonięty każdym jej gestem, zapominałem kim jestem.
- Jezus cię kocha.
Niska kobieta o obwisłej twarzy w ogromnych okularach i szaliku w kratkę, wepchnęła ulotki w niechętne ręce Gianny. Przeniosła się do wnętrza lodziarni, skinęła głową i powtórzyła:
- Jezus cię kocha.
- Więc dlaczego nigdy nie dzwoni? – zapytała Gianna, tylko na tyle głośno bym tylko ja ją usłyszał. – Przepraszam. Mam nadzieję, że cię nie uraziłam.
- Twój brak szacunku jest odświeżający – odparłem.
- Spędziłam cały tydzień na uważaniu na każde słowo, więc moja złośliwość została trochę stłumiona – zaczęła czytać ulotkę. – „Charles Darwin – prawdziwy ojciec komunizmu”. Nie dziwne, że ci ludzie nie wierzą w ewolucję. Nie działa na ich korzyść – zgnitła w ręce papier. – Czasami religie są takie absurdalne, wiesz?
- Tak, wiem.
- A co z tobą? – zapytała.
- Co ze mną?
- Jaką religię wyznajesz? Pytam, bo powiedziałam mojej mamie, że mamy coś w rodzaju randki, będzie chciała wiedzieć jeśli jesteś katolikiem.
- Nie wyznaję żadnej religii.
- Jesteś ateistą?
- Daleko mi do tego. Wierzę w Najwyższego. Po prostu to co o nim myślę nie pasuje do żadnej religii, którą mógłbym ścierpieć.
- Oh. To super. Przynajmniej o tym myślisz. Większość ludzi dziedziczy religię i nawet się nad nią nie zastanawiają – Gianna otarła łyżeczkę o dno kubka z lodami. Zaskrzypiało, a ona skuliła się. – Myślę, że byłoby lepiej dla ludzi, gdyby rodzili się bez religii i wybierali ją później, albo więcej niż jedną, może czuliby się z tym lepiej.
- Myślisz, że ciągle chciałabyś być katoliczką?
- Absolutnie. To świetna religia, jak długo potrafisz ignorować papieża – oblizała łyżeczkę. – Myślę, że Bóg nie zwraca uwagi na to jaką kto wyznaje religię, tak długo jak długo jesteśmy gruntownie dobrzy, a tak jest prawie ze wszystkimi.
- Masz lody pistacjowe we włosach – wyciągnąłem rękę do niesfornego kosmyka z zamiarem wyczyszczenie go. Spojrzał w kierunku mojej dłoni.
- Taa, wiesz, masz… masz trochę na swoim… - Gianna dotknęła mojej twarzy obok nosa. Jej palce były zimne i nagle poczułem potrzebę by wziąć je w swoje usta i w inne ciepłe miejsca.
Szarpnęła rękę spowrotem i zadrżała.
- Wrócę do środka, żeby wziąć kawę. Chcesz też?
- Okey, też…
- Nie, zostań. Zadbam o to – wpadła do sklepu nie oglądając się za siebie.
- Generalnie, dawno cię nie widziałem, panie.
Odwróciłem się i ujrzałem Molocha, dowódcę mojej armii, ubranego w swój zwykły mundur z butami tak wypolerowanymi, że odbijała się w nich dusza. Salutował mi.
- Moloch – odezwałem się. – Minęło trochę. Wyluzuj, proszę.
Nie zmienił pozycji. Bez wstawania oddałem jego pozdrowienie. Wydawało się, że to go uszczęśliwia.
- Panie, musimy porozmawiać, jeśli możesz – Moloch wyciągnął mapę z jednej z trzydziestu dwóch kieszeni i zaczął ją rozwijać.
- Właściwie, pułkowniku, jestem tu trochę zajęty.
- Tak, panie, ale powinieneś natychmiast się o tym dowiedzieć. Być może odkryłem tylne drzwi do Nieba.
- Co, następne? – spojrzałem na lodziarnię. Gianna ciągle stała w kolejce.
- Sądzimy, że te są prawdziwe, panie. Ciągle pracuję nad liczbami, ale sądzę że z ostatnimi rekrutami, skradzionymi rosyjskimi myśliwcami i elementem zaskoczenia, możemy odbić Niebiańskie Miasto.
- Prawda. Pomyślmy, Moloch – poklepałem jego solidne ramie. – Popracuj nad tym, ale nie rób żadnego ruch bez mojego pozwolenia.
- Nigdy, panie. Niedługo znów porozmawiamy, mam nadzieję.
- Na pewno. Zadzwoń do mojej sekretarki i niech nas umówi na parę godzin.
- Tak zrobię, panie – Moloch zasalutował i wycofał się akurat, gdy Gianna wyszła z lodziarni.
- Kto to był? – zapytała.
- Weteran z Wietnamu, od pomnika na lewo. Chciał mnie zatrudnić na MIAs. Mają jakąś specjalną ceremonię we wtorek, w Dni Weterana.
- Oh – podała mi kubek z kawą. – Dlaczego ci salutował?
- Nawyk, tak sądzę. Czy czujesz się już utuczona?
- Co? A, to – podmuchała w swoją kawę, po czym uśmiechnęła się i spojrzała na mnie. – Chcesz utyć? Zabiorę cię w miejsce, które spływa tłuszczem.
* * *
Staliśmy twarzą w twarz na schodach prowadzących na stację metra.
- Więc rozmawialiśmy już o polityce i religii – powiedziała. – Teraz do rzeczy. Czym się zajmujesz?
- Mam własną firmę, kombinacja myślowo-biznesowego przedsiębiorstwa. Prowadzimy konsultacje rządowe, głównie w ekonomii.
Zatrzymała się na schodach i spojrzała w dół na mnie.
- Czekaj… ty jesteś tym Carvalho, z Ugrupowania Carvalho?
- Słyszałaś o nas.
- Żartujesz? Zgasiliście parę ładnie innowacyjnych materiałów. Ciężko się domyślić jak stoisz politycznie.
- Podoba mi się to. Daje nam to nam większy potencjał klientów.
- Ahh, wyrachowany – odparła
Dotarliśmy do na stację i usiedliśmy na ławce z szarego marmuru, żeby zaczekać na pociąg.
- A ty? – zapytałem.
- Jestem lobbystką.
- Mówiąc o wyrachowaniu…
- Nie, jestem po stronie dobrych typów – odparła. – Oczywiście, każdy pretenduje do bycia dobrym typem.
- Ja nie.
- Gratuluję.
- Więc, którą część amerykanów reprezentujesz?
- Ludzi nie mogących liczyć na ciasto. – odparła. – Co najwyżej na przeterminowane okruszki. Jestem adwokatem biedaków.
- Więc jesteś odważną kobietą. Współczucie jest rzadkim towarem w tych czasach.
- Prawda, to nie jest najmodniejsza praca czy najbardziej lukratywna.
Gładki, srebrny pociąg wjechał na stację. Ciąg powierza wzburzył włosy Gianny w czarną koronę, otaczającą jej głowę.
- O tej porze roku – odezwała się. – ludzi zaczyna gryźć sumienie. Oddają ciężarówki konserw, cytując Dickensa – załamują ręce nad tymi, którzy mieli mniej szczęścia.- Wsiedliśmy do metra i zajęliśmy miejsca prostopadłe do siebie. – Ale, nie daj Boże, żeby ktoś zapytał na pierwszym miejscy dlaczego są biedni, albo próbował zmienić strukturę, która czyni biedaków. Więc „mniej szczęścia” różni „dobre królowe” i „rozbitków”. Ale gdybym pracowała dla międzynarodowych korporacji, nigdy nie usłyszałabym słowa „wykolejeniec”.
- Więc jeśli chodzi o dbanie o biednych ludzi – powiedziałem. – Jeśli Matka Teresa jest kartą Hallmark, to ty jesteś rachunkiem za prąd.
Gianna roześmiała się.
- Zamierzam zapisać tę obserwację na plakacie w naszym biurze. – oparła stopy o krawędź mojego siedzenia, składając ramiona na swojej piersi i obserwując mnie. Czułem się dobrze. – Louis Carvalho, we własnej osobie. Genialny, przystojny i najprawdopodobniej bogaty. Jak to jest być na szczycie świata?
- Co, proszę?
- Przepraszam – powiedziała. – Mam zaburzenie psychiczne, które nie pozwala mi zatrzymywać myśli dla siebie. Jesteś żonaty?
- Czy byłbym tutaj, będąc żonatym?
- Pewnie. Byłbyś palantem, aczkolwiek, staram się wykluczyć tę możliwość.
- Nie, nie jestem żonaty.
- Byłeś kiedyś?
- Nie – odparłem. – Nawet nie byłem tego blisko.
- Dlaczego nie?
- Nikt nigdy mnie o to nie prosił. A co z tobą?
- Wiele razy – odpowiedziała.
- Mężatka czy proszona?
- Proszona. Ale te wszystkie razy się chyba nie liczą, bo to zawsze była jedna osoba.
- Pan Wanilia?
- Jak zgadłeś? – pociąg powoli wjechał na kolejną stację. – To nasz przystanek.
- Gdzie mnie zabierasz?
- Na najlepszego na świecie kurczaka – odparła.
* * *
Najlepszy pieczony kurczak wydawany był w miejscu zwanym Squabhouse, gdzie żywica nadal wydawał się sączyć z boazerii pokrywających wnętrze lokalu. Zajęliśmy malusieńki stolik przy oknie.
Kelnerka przyniosła menu. Przejrzałem listę piw, obawiając się wyboru.
- Poproszę szklankę…
- Nie mamy szklanek.
- Co, proszę?
- Serwujemy piwo tylko w dzbanach – powiedziała kelnerka. – Wtedy pijesz je z kubka.
- Może być – odezwała się Gianna. – Poprosimy dzban jasnego piwa.
- We wszystkim trzeba mieć umiar, prawda? – dodała, gdy kelnerka odeszła.
Miała rację co do kurczaka i nie było w tym nic przesadzonego. Smakował jakby był duszony w mannie i smażony w pocie aniołów.
Po kilku minutach przerwałem ciszę z niepohamowanym westchnieniem.
- To niewiarygodne.
- Prawda? Uwielbiam jeść kurczaka gołymi rękami. To sprawia, że mam ochotę warczeć na ludzi, nawet bardziej niż zwykle – zlizała tłuszcz z palców i wzięła swój kubek z piwem. – Więc podoba ci się to miejsce? Nie jesteś na mnie zły, że zmusiłam cię do odwiedzania ubogich?
- Oczywiście, że nie – pochłonąłem kolejny pierścień cebuli. – Nie możesz jeść atmosfery.
- Wypiję za to – stuknęliśmy się plastikowymi kubkami. Moja komórka zadzwoniła.
- Sekunda – sięgnąłem do kieszeni kurtki po telefon. – Tak?
- Hej, to ja – powiedział Mefistofeles.
- Dawaj, Malcolm.
- Oh, jesteś z kimś.
- Tak, jestem na randce. Do rzeczy – Gianna rozdarła ostatni pierścień cebuli i zostawiła połowę w koszyku.
- Przepraszam, Lou. Jestem w domu jednego z twoich poddanych. Jednego z ludzi. Prawnika.
- Niech zgadnę: chce renegocjować swój kontrakt.
- Dokonaliśmy przeglądu każdego argumentu w detalach – odparł Mefistofeles. – On chce rozmawiać z tobą.
- Teraz jestem zajęty. Niech mi prześle notatkę.
- Proszę, Lou, zrób mi przysługę, zdejmij mi go z pleców.
Westchnąłem.
- Dobrze. Daj mi go.
- Dzięki. Nazywa się John Vaughn. Skoro jesteś dziś na randce, to mamy na ciebie nie czekać dziś wieczorem?
- Co jest dziś wieczorem?
- Niedziela. Noc filmowa u Buba.
- A, tak. Nie, nie czekajcie na mnie – wstałem i powiedziałem do Gianny: - Musisz mi wybaczyć na moment.
Wyszedłem na chodnik.
- Hallo? – odezwał się w słuchawce męski głos.
- Tak?
- Jak się miewasz dziś wieczór, panie?
- Jestem bardzo zajęty, panie Vaughn. Teraz stan zażaleń w dwudziestu słowach albo mniej.
- Tak właściwie to nie zażalenie. Bardziej prośba. Chcę wcześniej rozwiązać kontrakt.
- Bardzo śmieszne. Czego naprawdę chcesz?
Po drugiej stronie na chwilę zapadła cisza.
- Ja…
- Panie Vaughn, czy nie daliśmy ci więcej pieniędzy, mocy i szacunku, niż kiedykolwiek zasłużyłeś?
- Tak, ale…
- I w zamian dobrze na służysz. Myślę, że obie strony korzystają z tego rozwiązania, nie zgodzisz się?
- Właściwie, myślę, że zbliża się czas, gdy partia ta przestanie przynosić korzyści. Chciałbym złożyć Habeas Corpus w moim imieniu, a…
- Co? – obejrzałem się na okno restauracji, posyłająs uśmiech Giannie, po czym obróciłem się. – Posłuchaj mnie, ty żałosny, mały kutasie, wiem o co chodzi. Starzejesz się, patrzysz śmierci w twarz i rozglądasz się za szansą na zbawienie.
- Ja…
- Tylko tak można zakończyć naszą współpracę.
- Jak mogę…
- Nie pytaj. Posłuchaj, będzie lepiej jeśli obaj uznamy, że ta rozmowa nie miała miejsca. Dobranoc, panie Vaughn – rozłączyłem się.
Gianna kończyła ostatni kęs, gdy wróciłem do Squabhouse.
- Przepraszam za to – powiedziałem. – Jeden z naszych klientów nie rozumie warunków porozumienia i musiałem ustawić go do pionu.
- Nie ma sprawy. To wkurzające, kiedy zawracają ci głowę w weekend.
- Jeśli chcesz spokoju, nigdy nie zakładaj własnego biznesu – spojrzałem na puste talerze i kubki na stoliku. – Więc najpierw mieliśmy deser, teraz obiad. Może zatoczymy koło i pójdziemy na koktajl.
- Właśnie wypiliśmy dzban piwa – powiedziała. – Jeszcze trochę i będę nieprzytomna.
- Przekąski, a potem?
- Jestem napchana.
- Zupa? Parę krakersów? A może… cokolwiek?
Spojrzała na swój zegarek.
- Naprawdę niedługo muszę iść do domu. Jutro wcześnie wstaję.
- Oh, rozumiem.
- Chcę cię jeszcze zobaczyć, naprawdę. Mogę do ciebie zadzwonić?
- Podoba mi się to – podałem jej wizytówkę.
- Może w piątek?
- A może jutro?
- Randka w poniedziałkową noc?
- Oprzemy się poniedziałkowi i świetnie spędzimy czas – odparłem. – Myślę o Świętej Trójcy: drinkach, kolacji i tańcu.
- We wtorek jest Dzień Weterana, więc sprawy w biurze będą powolne. Będę mogła wyjść do późna – przygryzła wargę i potrząsnęła głową. – Nie, naprawdę muszę się zająć papierkową robotą.
- Papierkową robotą?
- I zgłoszeniami do akt.
- Zgłoszeniami do akt?!
- Żartuję – powiedziała. - To interesujące zobaczyć, jak dużo twoje ego wytrzyma uwzględnianie woli kogoś innego
- Czym zasłużyłem na ten komentarz?
- Jeszcze niczym. Ale mam przeczucie, że jesteś typem faceta, który lubi trzymać kontrolę.
- Słuchaj, Gianna – odparłem. - Dziękuję za szczerość i fakt, że czujesz się na tyle komfortowo przy mnie, aby wyrazić każdą myśl, która przychodzi ci do głowy. Ale ja nie jestem taki jak każdy inny facet. Jestem taki jak nikt, kogo kiedykolwiek spotkałaś. Więc zrzuć swój emocjonalny bagaż i nie oczekuj ode mnie chodzenia wokół niego na palcach.
Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym przeczyściła gardło.
- Okey.
Kelnerka podeszła z rachunkiem, który zapłaciłem.
- Zatrzymaj resztę.
Odwróciłem się do Gianny.
- Co: okey?
- Okey, nic. Masz rację. Nie powinnam cię tak atakować bez powodu – zatrzymała się i pozwoliła mi pomóc sobie przy zakładaniu płaszcza. – Zaczekam, aż będę miała powód. I wtedy cię zaatakuję
Odwróciłem ją tak, by spojrzała mi w twarz.
- Oczekuj, że w zamian też zostaniesz zaatakowana.
Jej oczy błyszczały, cale między nami buzowały.
- Nie mogę się doczekać – wydała miękki syk i wyswobodziła się z mojego uścisku. – Chodźmy stąd.
Poszliśmy na stację metra w ciszy. Kiedy wsiedliśmy do pociągu, usiadłem obok niej. Nie zaprotestowała, ale odwróciła oczy. Było teraz między nami coś, czego nie było wcześniej – coś co jednocześnie nas dzieliło i łączyło.
W końcu wyciągnęła moją wizytówkę.
- Przyjdę do twojego biura około siódmej jutro w nocy. Jak to brzmi?
- Świetnie. Siódma. To brzmi… dobrze.
- Więc okey. Dobrze.
Pociąg zwalniał, wstała.
- To moja stacja.
- Pozwól się mi odprowadzić.
- Nie. Wolę szybkie pożegnania. W ten sposób jest mnie decyzji – pociąg się zatrzymał, drzwi otworzyły. – Dobranoc, Louis. Świetnie spędziłam czas.
- Gianna – zatrzymała się na platformie. Wziąłem jej rękę i podniosłem do swoich ust. Pocałowałem jej palce, nasze umysły wykreowały obraz tak potężny i zmysłowy, że zaszokowało to nas oboje. Nasze oczy się otworzyły i spotkały. Dwa dzwonki oznajmiły zamykanie drzwi. Gianna omal nie podeszła, ale wyciągnęła rękę z mojej i wysiadła zanim drzwi się ostatecznie zamknęły.
- Tworzycie piękną parę.
Odwróciłem się, aby zobaczyć starszą, czarną kobietę w szarym, wełnianym płaszczu. Inną niż nastolatek słuchający starego walkmana, ona i ja byliśmy jedynymi osobami, które zostały w pojeździe.
- Dziękuję – odparłem. – To była nasza pierwsza randka.
- Uwierz, będzie ich więcej.
- Naprawdę? – usiadłem na siedzeniu przed nią.
- Mhm. Niewielu młodych mężczyzn wie, co dobry pocałunek w rękę potrafi zrobić z dziewczyną. Daje jej motylki na całą noc.
- Mam nadzieję, że złapie trochę snu. Jutro w nocy też wychodzimy.
- Oh, będzie pełna energii, choćby nie wiem co. Oboje będziecie. Tak to jest z nową miłością.
Moje dłonie stały się zimne.
- Co?
- Powiedziałam, że tak to jest z…
- Słyszałem cię – wstałem i cofnąłem się. – To nie tak. To nie o to w tym chodzi.
Potrząsnęła głową i zachichotała gardłowo.
- To ty tak myślisz – chichot stawał się coraz głośniejszy, poczym przerodził się w wybuch kaszlu i znów w miękki chichot. – To ty tak myślisz.
Akurat pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji. Zerwałem się i wybiegłem po schodach prosto w noc.
Szalona kobieta, pomyślałem. Co ona wie? Na pewno Gianna jest dla mnie odurzająca; może nawet jestem zakochany w jej obecności. Ale miłość? Tak samo mogę czuć miłość, jak motyl może latać na księżyc.
Spojrzałem w górę na nazwę ulicy i przekonałem się, że jestem mniej niż milę od gwarantowanej odtrutki.
Dziesięć minut później pukałem do drzwi Belzebuba. Otworzył, ubrany w togę.
- Hej, Lou, wejdź!
- Spóźniłem się?
- Nie, jesteś na czas. Jesteśmy gotowi oglądać „Kaligulę”. Dołączysz do nas?
- Może.
Podążyłem za nim do salonu.
- Cześć, Lou! – Mefistofeles ubrany był podobnie jak Belzebub. – Przepraszam, zapomniałem ci powiedzieć przez telefon, że musisz przynieść swoją togę – podał mi piwo. – Jak tam twoja randka?
- Miałeś randkę? – Belzebub wskoczył na sofę. – Dobra, czas na historię!
Mefistofeles wyciszył telewizor.
- Taa, Lou, uracz nas cudowną opowieścią o zaliczeniu.
- Nie ma nic do opowiadania – odpowiedziałem.
- Niemożliwe – powiedział Belzebub. – Lucyfer Lubieżny Zwierzak ma codzienne, zwykłe rżnięcie? Powiedz mi, że tak nie jest.
- Nie, to znaczy, nie było seksu. Ale miło spędziliśmy czas – patrzyli na mnie bezmyślnie. – Zobaczę ją znów jutro w nocy.
Ich szczęki opadły, jakby w równej choreografii.
- Masz drugą randkę? – zapytał Mefistofeles.
- Tak.
- Po co?
- Raz miałem drugą randkę – dodał Belzebub. – Jako eksperyment. Z jakiegoś powodu nie zaliczyłem za pierwszym razem, więc postanowiłem znów spróbować.
- Jak poszło?
- Straciłem zainteresowanie przed końcem nocy. Myślę, że trzeba cię uprzedzić, żebyś mógł to przemyśleć. Pamiętasz muskularną, wysoką sztukę około trzy lata temu? Miała grube kolana.
- Nic nie kojarzę.
- Zgaduję, że nic wtedy nie straciłem – Belzebub odrzucił mniejszą poduszkę i rozparł się na wielkiej poduszce sofy. – Masz zamiar spędzić dziś czas z nami, czy co?
- Jeszcze nie zdecydowałem.
- Daj spokój, Lou – powiedział Mefistofeles. – Pytamy tylko dwa razy.
- Taa, nie jesteśmy dziś w nastroju go błagania.
- Nie wziąłem togi – odparłem.
- Nie ma problemu – Belzebub wstał, ściągnął swoją togę jednym, zwinnym ruchem i podał mi ją. – Możesz założyć moją.
Oczywiście, pod spodem był nagi.
Zawahałem się na moment, po czym pomyślałem o starej kobiecie w metrze, z jej ukradkowym spojrzeniem i aroganckim śmiechem.
Zabrałem togę z jego ręki.
- Daj mi kolejne piwo.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sanguina
Adept V roku
Dołączył: 23 Lut 2010
Posty: 217
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Świebodzin Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 19:23, 27 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Ciekawy punkt widzenia! Super tłumaczenie! Naprawdę świetne!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli Arcymag
Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Cieni Nocy... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 20:21, 27 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
4. Quando Coeli Movendi Sunt et Terra
Nic tak nie rozprasza niebezpiecznych rojeń jak noc rozpusty. Myślałem, że jestem gotowy na moją drugą randkę z Gianną. Teraz, gdy spojrzałem na siebie w lustrze, mocując złote spinki do mankietów, widziałem mężczyznę mającego kontrolę.
- Powiem to tylko raz.
Obróciłem się, by zobaczyć Giannę stojącą w wejściu do mojego biura. Wyglądała jakby zawsze tam stała. Sukienka z czarnego aksamitu otulała jej ramiona, piersi i brzuch, by rozkloszować się poniżej bioder i szeleścić wokół kolan. Włosy były odgarnięte z twarzy, oprócz dwóch kosmyków, które delikatnie pieściły szczękę i policzki. Wyglądała niebezpiecznie i elegancko.
- Pewnie jesteś tego świadomy – powiedziała. – I nie leży w moim interesie karmić twoje ego, ale jesteś najpiękniejszym mężczyzną jakiego kiedykolwiek widziałam.
Patrzyłem na nią, sparaliżowany jej olśniewającym pięknem. Ogarniało mnie niewytłumaczalny przymus, by paść do jej stóp. Wtedy zorientowałem się, że czeka na moją reakcję.
Zamrugałem.
- Przepraszam, ale co powiedziałaś?
Zmarszczyła nos i nic nie odpowiedziała.
- Gianna, wyglądasz… - zrobiłem krok w jej kierunku, potem następny. – Wyglądasz… - po raz pierwszy kompletnie zabrakło mi słów. – Proszę, to dla ciebie – podniosłem z mojego biurka pojedynczą różę, której białe płatki były obramowane głęboką czerwienią i jej podałem.
- Jest piękna – odparła. – Nie często można znaleźć róże w tym kolorze – przytrzymała kwiat przy twarzy i powąchała, uśmiechając się skromnie. – Czy mam z tego zrozumieć, proszę pana, że pańskie uczucia do mnie mają odcień czystej pasji?
- Nie mieli żadnych róż, które byłyby czerwone z odcieniem bieli.
- Oh – poruszyła ręką, w której trzymała różę. – Więc to raczej hm… przeczące wyobrażenie, w stosunku do tego co powiedziałam ?
- Może być odwrotne, ale nie w tym nic przeczącego, zapewniam cię.
Patrzyliśmy na siebie przez moment i omal jej wtedy nie pocałowałem, jednak opanowałem się i tylko zaproponowałem jej ramię.
- Idziemy?
- Tak, chodźmy.
Położyła dłoń w zagięciu mojego ramienia i poczułem jej energię – tę, która uderzyła mnie w momencie jej pojawienia się w pomieszczeniu. Tylko, że teraz, wzmocniona dotykiem, była dziesięć razy silniejsza.
W czasie podróży windą do garażu czułem śmieszną potrzebę rozmowy.
- Czy miałaś problemy z dotarciem tu?
- Wzięłam taksówkę.
- Oh, oczywiście – nie mogłem przestać na nią patrzeć. Sięgnąłem, by dotknąć jej dłoni, ale wtedy otworzyły się drzwi. Gianna zrobiła parę kroków w głąb garażu i z trudem złapała oddech.
- Wow, spójrz na to! To jaguar w E-typie, z początku lat sześćdziesiątych, tak sądzę – podkradła się i zajrzała do środka. – To jeden z najfajniejszych samochodów na świecie. Nie jest zbyt krzykliwy, prawdziwa klasa, to prawie przerażające. I czarny. Boże, zabiłabym żeby poprowadzić coś takiego.
Alarm samochodowy wyłączył się z głośnym dźwiękiem, gdy wcisnąłem przycisk przy moich kluczykach. Gianna odskoczyła niczym przestraszony kot. Podniosłem klucze.
- Kogo właściwie zabiłabyś, żeby to poprowadzić?
Jej oczy się rozszerzyły.
- Jest twój?
Przytaknąłem.
– Wybierz ofiarę – dodała. – Pojedziemy do więzienia ze stylem.
Rzuciłem klucze w jej otwartą dłoń i przeszedłem na stronę pasażera. Nie ruszyła się, tylko tuliła kluczyki.
Otworzyłem drzwiczki.
- Idziesz?
- Jesteś pewien, że ufasz mi na tyle, by dać to poprowadzić?
- Pewnie – odparłem.- Poza tym, jeśli zrobisz z niego wrak, zawsze mogę go zastąpić dwoma innymi, jakie są na świecie, takimi jak on – wsiadłem do samochodu.
Gianna otworzyła drzwiczki i usiadła na siedzeniu kierowcy.
- Och – jęknęła. – Po prostu czuję tę potęgę. Jest wszędzie. W kształcie foteli, kierownicy, skrzyni biegów… och, spójrz na deskę rozdzielczą – jej ręka uniosła się nad urządzeniem, jak owad nad stawem. Cofnęła ją jakby się sparzyła. – Wyjaśnijmy coś sobie od razu. Nie jestem osobą która normalnie no… jest pod wrażeniem… pod wrażeniem… rzeczy materialnych. Wow.
- Ma też silnik, który zawiezie nas dokąd tylko zechcemy.
- Prawda… prawda. Okey – przekręciła kluczyk w stacyjce. Samochód ryknął, budząc się do życia. – O, mój Boże. Masz we mnie dużo wiary, prawda?
- Nie wiary… Zaufania.
- Dobrze. Jedźmy – Wycofała pojazd, po czym spojrzała na mnie. – W każdym razie, gdzie jedziemy?
- Mamy zarezerwowany stolik w Four Seasons na ósmą trzydzieści gdzie zjemy kolację. Myślę jednak, że wstąpimy najpierw do tego małego baru z martini za rogiem.
- Four Seasons? Że się powtórzę : wow – zaczęła wyjeżdżać z parkingu, następnie zatrzymała się. – Umm, ponieważ oboje zarabiamy, myślę, że powinniśmy…
- Rozluźnij się – odparłem. – Dziś to ja funduję – zaczęła protestować. – W zamian za twoje usługi jako kierowca.
- Układ stoi. W takim razie rozsiądź się i ciesz jazdą, panie.
- Już to robię.
* * *
Zostawiliśmy jaguara przed przed Four Seasons. Gianna musnęła dłonią dach samochodu we wdzięcznym pożegnaniu, zanim dołączyła do mnie na chodniku.
- To było niesamowite – powiedziała. – Kompletnie bzdurny wydatek, oczywiście.
- Oczywiście.
- To znaczy, jedna opłata za tę rzecz mogłaby utrzymać czteroosobową rodzinę przez dwa miesiące.
- Gdyby jedli stek każdego wieczora.
- Więc oficjalnie czuję się skażona i obrażona.
- Przywyknij do tego. Ja to jakoś znoszę.
- Nie mam co do tego wątpliwości – odparła.
- Martini?
- Okey.
Znów wzięła moje ramię, przeszliśmy do następnego bloku i weszliśmy do baru. Hostessa o karmazynowych włosach odłożyła papierosa i zaprowadziła nas do stolika stojącego pod panoramicznym oknem, rozciągającym się wzdłuż całej ściany. Każdy mały stolik obramowany był pasem neonu. Nasz był czerwony.
- Wow – Gianna przeciągnęła palcem po jarzącym się pasie. – Jak myślisz, jak to tu zamontowali? – spojrzała na mnie. – To było naprawdę głupie pytanie, prawda? Powinnam zacząć jak najszybciej pić, żeby móc usprawiedliwić swoje głupie uwagi – podeszła kelnerka i Gianna złożyła zamówienie. – Przynieś mi coś czerwonego, pasującego do stolika.
- Cynamonowe Martini pasuje?
- Może być – Gianna spojrzała na mnie i zrobiła przestraszoną minę.
- A co dla pana?
- Spróbuję z niebieskim – kelnerka odeszła i odwróciłem się do Gianny. – Więc kiedy twój następny występ?
- Za jakiś tam dłuższy czas, dzięki Bogu. Damy miastu przerwę od tej absurdalnej formy tortur. Widzisz, pozostałymi członkami zespołu są moi trzej bracia. Okey, oto skład. Udawajmy, że cię to interesuje. Marcus, jest najstarszy, ma trzydzieści osiem lat i jest pracownikiem socjalnym w Baltimore. Jako jedyny z nas ma jakiś talent muzyczny.
- Pianista.
- Zauważyłeś. Matthew i Luke, to trzydziestosiedmioletnie bliźnięta. Pracują w schronisku dla zwierząt w Filadelfii – tak przy okazji, to stamtąd jestem. To jedno z tych humanitarnych schronisk, gdzie zatrzymują je na zawsze, coś jak dom opieki dla zwierząt. Matt i Luke są trochę dziwni, jakby dzielili mózg, czy coś. Kończą za siebie nawzajem zdania, na przykład; i pięć lat temu obaj poślubili inny zestaw identycznych bliźniaczek. Nie mają jeszcze dzieci, bo poświęcają się pracy.
No i jestem ja. Mam trzydzieści pięć lat i poślubiłam swoją karierę. To zabawne, że tylko jedynym z nas, który chce mieć dzieci jest Marc, a on jest gejem.
- Wasi rodzice wiedzą?
- Wiedzą, chociaż udaję, że tak nie jest – odparła. – Przynajmniej przestali go w końcu pytać kiedy się ożeni.
- Więc kiedy odrzuciłaś wiele propozycji pana Wanilii…
- Moi drodzy rodzice byli… zatroskani, oględnie mówiąc, o swoje malejące szanse na wnuki. Nie rozumieli. W każdym razie, nie wtedy.
- Dlaczego? Co stało się później?
Kelnerka pojawiła się z naszymi drinkami. Gianna wzięła łyk i zmieniła temat.
- A co z tobą? Rodzina?
Pomyślałem o Belzebubie.
- Mam jednego brata, młodszego. To wszystko.
- Twoi rodzice nie żyją?
- Niezupełnie – odparłem.
- Co masz na myśli?
- Nigdy nie miałem matki… to znaczy, nie znałem jej.
- Oh, przykro mi.
- Nie ma sprawy. Boba - mojego brata – i mnie wychowywał ojciec – obróciłem oliwkę z wnętrza mojego kieliszka. – Był dla nas ojcem i matką. Wszystko było dobrze dopóki…
Pochyliła się bliżej.
- Dopóki?
- Kiedy dorastałem byłem… można powiedzieć, typem buntownika.
- Mogę to sobie wyobrazić – drwiący uśmiech Gianny zbladł. – Przepraszam, mów dalej.
- Nadszedł czas, gdy… Gdy zrobiłem coś, co rozwścieczyło ojca i wyrzucił mnie ze swojego domu. Mój brat postanowił iść za mną. Nasz ojciec nie rozmawia z nami od tego czasu.
- Żartujesz? Gdzie jest teraz? To znaczy, twój ojciec.
- Jedyne co wiem to, to, że nie może być martwy.
- To straszne – powiedziała. – Ale co mogłeś zrobić… To znaczy, co zrobiłeś, że tak go rozwścieczyłeś? Nie musisz odpowiadać.
- W porządku – patrzyłem za nią, na ścianę w czarno-białą kratę po drugiej stronie pomieszczenia. – Ja po prostu… Nie chciałem być taki jak on. Albo raczej, chciałem być taki jak on, nawet być nim, ale już był on jeden – spojrzałem na nią. – Nadążasz?
- Tak sądzę – Gianna oparła brodę na dłoni i zerknęła na mnie.
- Powiedzmy, że nie docenił moich poglądów. Rodzina nie była wystarczająco duża dla nas dwóch.
- A co z twoim bratem?
- Bob jest oportunistą. Podążył za tym, który – jak myślał – w końcu wygra. To był jego błąd, którego nie powinienem był pozwolić mu popełnić. Nigdy sobie tego nie wybaczę.
- Nie rozumiem – powiedziała Gianna. – Wielu ojców nie jest tak szalonych, jak sądzą ich dzieci. Ale to nie znaczy, że mają rację tak je karząc. Twój tata wygląda na tyrana, jeśli wybaczysz, że tak mówię.
- Nie mam nic przeciwko – uśmiechnąłem się i dopiłem martini. – Również nie mam nic przeciwko temu, że przestałem żyć w jego cieniu. Ja i mój brat stworzyliśmy sobie dobre życia. Pracuje dla mnie. Mam nadzieję, że go kiedyś poznasz.
- Chciałabym.
- Bob jest trochę zadziwiający – odparłem.
- Jak ty?
- Nie, raczej bardziej jak ty.
- Och, i puste – odłożyła kieliszek na serwetkę. – Brakuje ci go? To znaczy, twojego ojca? – spojrzała na moją twarz, potem na zegarek. – I koniec na razie tej inwigilacji! Emocjonalny grunt z lekka naruszony. Chodźmy teraz jeść.
* * *
Uwielbiałem sposób w jaki Gianna trzymała kieliszek z winem między łykami, jakby był jej przedłużeniem. Jej wąski nadgarstek był wygięty, przybliżając szklane naczynie do jej ciała, gdzie niemal dotykał ramienia.
- Może cię zaskoczę – powiedziała. – Bycie obrońcą publicznym to niewdzięczne zadanie. Większość ludzi, których reprezentuje nie dba o to czy pójdzie do więzienia. Ich czas na zewnątrz to bardziej wakacje niż prawdziwa egzystencja. Co oczywiście jest szyderstwem z DA i jej krucjaty oczyszczania ulic z żebraków.
- Więc myślisz, że lobbing na rzecz ubogich w Republikańskim Kongresie byłby mniej frustrujący? – stwierdziłem.
- Chcę mieć wpływ na całość obrazu. Pojedyncze twarze były zbyt bolesnym widokiem, więc je porzuciłam.
- Porzuciłaś je? Możesz pomóc większej ilości osób z jednym zmienionym lub zakazanym prawem, niż w tym całym wyścigu jako prawnik.
- To tylko teoria, w każdym razie.
Gianna przesunęła z szelestem swój chleb przez escargots’ pokryte masłem czosnkowym. Jej własne przekonanie o nieomylności trochę minęło, przygasło i przeszło w pokorę. Postanowiłem trochę zachwiać jej poglądami.
- Nie wkurza cię, że tyle dajesz społeczeństwu, podczas gdy inni tylko biorą?
- Czasami – odparła. – Ale to tylko znaczy, że muszę zrobić więcej żeby zrekompensować to tym, którzy nie mogą wnieść wkładu.
- Nie mówię o biednych. Mówię o bogatych dupkach, takich jak ja, którzy nie zostawią lepszego świata niż go zastali i prawdopodobnie tylko go pogrążą. Co sądzisz o naszej opieszałości?
Przełknęła kęs chleba.
- To podchwytliwe pytanie?
- Nie. Jestem tylko zdziwiony, że ludzie tacy jak ty są gotowi zmienić swoje życie, że sięgnę po ekonomiczną analogię- w szereg nieoprocentowanych pożyczek bez ustalonego terminu płatności. Nigdy nie odwdzięczymy się wam… lub społeczeństwu.
Gianna patrzyła na mnie przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami.
- Nie martwię się o was. Po prostu muszę robić to co pozwala mi w nocy zasnąć. Próbuję nie oceniać innych – uniosłem brwi. – Okey – dodała. – Oceniam i potępiam wszystkich bogatych dupków, którzy nic nie robią.
- Tak lepiej.
- Przynajmniej jesteś uczciwy – powiedziała. – Nie ma w tobie świętoszkowatości, o ile mogę powiedzieć. Inaczej niż większość ludzi, z którymi pracuję – wzięła łyk wody. – Inaczej niż ja.
- Założę się, że mimo wszystkiego co zrobiłaś, Gianna, nadal nie możesz spać w nocy.
Zmarszczyła brwi i spojrzała w dal.
- Spójrz – odezwała się. – to troje członków Komitetu Sposobów i Znaczeń i pani z Brookings Institution. Chodziłam z nią do szkoły politycznej.
Obejrzałem się, by zobaczyć wchodzącą grupę. Zobaczyli nas i pomachali zanim usiedli przy stoliku w połowie restauracji.
- Zastanawiam się o czym rozmawiają – powiedziała Gianna.
- W tym momencie, pewnie o nas.
- Nie, tak sądzisz? – złapała oddech. – Jezu, zapomniałam że to poniedziałek. Mogą myśleć, że to spotkanie biznesowe.
- Więc?
- Moja organizacja nie może sobie pozwolić na kogoś takiego jak ty. Powinniśmy być podstawą, wzorem. To zrujnuje nasz wizerunek.
- Świetnie – odparłem. – Daj mi rękę.
- Co?
- Udowodnię im, że nie chodzi o biznes. Daj mi rękę.
- Nie.
Schowała rękę pod stolikiem, poza moim zasięgiem.
- Posłuchaj, Gianna, wizerunek jest dla ciebie równie ważny jak dla każdego w tym mieście.
- To nieprawda. Nie zwracam uwagi co o mnie myślą – odpowiedziała. – Teraz, jeśli wybaczysz, idę przypudrować nos.
- Oczywiście – wstałem, żeby ją przepuścić. Gdy mnie mijała dotknąłem jej łokcia. – Gianna?
Odwróciła się.
- Tak?
Pocałowałem ją w policzek, powoli.
- Nic. Miłego pudrowania się.
* * *
Po kolacji zatańczyliśmy.
W ruchu była bardziej upajająca niż wino. Krew uderzyła mi do głowy, gdy owinęła się wokół mnie i przez kilka chwil świat obracał się tylko wokół nas, a grawitacja zaprzestała walki. Mógłbym posmakować jej potu w powietrzu.
Potem poruszaliśmy się razem, nasze spojrzenia zwarły się w intensywnym spojrzeniu. Pasmo po paśmie jej włosy uwalniały się, póki nie prześliznęły się po jej twarzy jak tysiące czarnych węży.
Trzymanie jej blisko było punktem, w którym jedno pragnienie odpoczywało tylko po to, by rozpalić inne, silniejsze. Jeśli nie będę jej dziś miał, konsekwencje dla świata przyrody mogą być wstrząsające. Wyobrażałem sobie czereśnie Tidal Basin płonące niczym zapałki w ciągu pierwszych godzin pożaru mojej frustracji.
O drugiej nad ranem jasne światła klubu odprowadziły nas w noc. Wyszliśmy na parking mając wiele do zapamiętania.
Gianna uniosła włosy na karku, by się ochłodzić.
- Chyba nie muszę ci mówić, że było świetnie.
- Nie musisz – odparłem. – Ale nie krępuj się.
Roześmiała się i pozwoliła włosom opaść na oczy.
- Jesteś wspaniałym tancerzem, Louis.
- Tak jak ty – uniosłem kluczyki od jaguara. – Chcesz znów poprowadzić?
- Nie, dzięki. Jestem zbyt oszołomiona po piciu i tańcach. Prawdopodobnie wylądowalibyśmy w Potomacu.
- Nie mieszkasz w pobliżu Potomacu.
- Ale ty tak – Gianna otwarła drzwi samochodu i spojrzała na mnie. – Jedźmy zobaczyć twoje pełne przepychu mieszkanko.
Przytaknąłem i wsiadłem do pojazdu. Moje gardło się zacisnęło. To było prawdziwe, to się stanie. Dopasowując siedzenie do swoich rozmiarów, myślałem o tym jak pasowało do jej ciała, jak zaskakująco długie były jej ręce i nogi; i wyobrażałem sobie jak to będzie poczuć owinięte je wokół siebie.
- Jedziemy czy nie?
Zrozumiałem, że na krótko przeniosłem się w świat fantazji. Przeniosłem na nią spojrzenie.
- Tak – wrzuciłem bieg i z piskiem opon wyjechałem z parkingu. Samochód przedzierał się przez ciche teraz uliczki Georgetown, ledwo hamując przy znakach sporu. Kątem oka zobaczyłem, że Gianna zacieśnia uścisk na klamce.
- Przepraszam – odezwałem się. – Zwykle tak nie jeżdżę.
- Słusznie.
Zanim zaparkowałem przed frontem mojego budynku w Foggy Bottom, mogłem tylko zaczerpnąć parę głębokich oddechów, by powstrzymać na moment nagromadzone pożądanie. Udało mi się to na przynajmniej na tyle, by pomóc dziewczynie wysiąść z samochodu, nie ciągnąc jej za rękę. Portier skinął nam na powitanie, gdy wchodziliśmy do budynku.
- Ten facet posłał ci spojrzenie – powiedziała Gianna, gdy byliśmy w holu.
- Jaki facet?
- Portier. Posłał ci porozumiewawcze spojrzenie.
- Naprawdę? Nie zauważyłem.
- Musisz tu przyprowadzać mnóstwo kobiet.
- Właściwie, to nie. I najprawdopodobniej dlatego właśnie Charles posłał mi spojrzenie.
To była prawda. Zwykle wolę unikać komplikacji uprawiając seks w domu kobiety i wychodząc kiedy śpi. Śpiący ludzie mają mniejszą odporność na czyszczenie pamięci.
Weszliśmy do windy i wsunąłem mały kluczyk ponad przyciskiem, na który można było odczytać „P” i nacisnąłem go. Gianna przybrała swój normalny, neutralny wyraz twarzy.
Jazda przez dwanaście pięter wlokła się, a w windzie napięcie rosło. Starałem się nie kołysać na piętach, przestępować z nogi na nogę czy bawić kluczami, żeby nie ujawniać niecierpliwości… czy raczej- nerwowości.
W końcu podeszliśmy do drzwi mojego apartamentu. Wystukałem na klawiaturze bezpieczeństwa serię kodów.
- To twierdza– powiedział Gianna.
- Paranoja jest jednym z efektów bycia bajecznie bogatym. - Otworzyłem drzwi, włączyłem światła w foyer i puszczając ją przodem. – Ale myślę, że to jest tego warte.
Przeszliśmy przez słabo oświetlony korytarz. Wziąłem nasze płaszcze i odwiesiłem w szafie, po czym zaprowadziłem ją do salonu. Dziewczyna zagwizdała z podziwu.
- Co za widok! – podeszła do okna ciągnącego się od podłogi do sufitu. – To niewiarygodne. To tak jakbym mogła sięgnąć i dotknąć Washington Monument, nawet jeśli jest ile? Dobą milę stąd?
- Prawie – dołączyłem do niej przy oknie i lekko położyłem dłonie na kobiecym karku, na tej linii, gdzie opadały włosy. Odwróciła się do mnie.
- Słuchaj, nie ufam bogatym ludziom – powiedziała. – Ani tym co odziedziczyli pieniądze – bo są zepsuci, ani tym co je sami zarobili – bo ci są bezwzględni.
Mój wzrok spotkał jej.
- Zdobyłem je. Zaufaj mi.
- Hmm – obejrzała się i zobaczyła fortepian za nami. – Louis, nie mówiłeś, że grasz.
- To była niespodzianka.
- Zagrasz mi coś?
- Może później – wziąłem ją za rękę.
- Co tam jest? – spojrzała w kierunku ciemnej biblioteki.
- To – wprowadziłem ją do biblioteki i zapaliłem światło. – co uwielbiam.
Jej reakcja na wieże książek, napełniła mnie niemal paraliżującą pasją.
- Wow – Odsunęła się ode mnie i wyciągnęła ręce w stronę półek. – Myślę, że właśnie umarłam i trafiłam do nieba.
- Można powiedzieć, że wiedza jest moją religią – pieściłem placami zużyte krawędzie wczesnej kolekcji Eurypidesa. – A to moja świątynia.
Gianna obróciła się w kółko i wyciągnęła szyję.
- Niemal oczekiwałam, że ujrzę chmury na szczycie półek, przez to wrażenie, że ciągną się w nieskończoność. I mam wrażenie, że wszystkie zgromadzone tu woluminy zdążyłeś już przeczytać.
- Oczywiście – odparłem. – Po co innego miałbym je mieć?
- Żeby imponować ludziom.
- Nie dbam o olśniewanie innych. Po prostu lubię być otoczony przez myśli. Widzisz, Gianna, wierzę, że ludzki umysł jest najpotężniejszą siłą na świecie. Tragedią jest to, że ludzie pozwalają swoim umysłom zanikać. Odrzucają swój potencjał w błoto i zapominają jak niesamowitymi istotami mogą się stać. Jednak, co już odkryłem, ty nie jesteś jedną z takich osób.
- Nie, nie jestem.
- I to dlatego nie poślubiłaś pana Wanilii, nawet jeśli uczyniłby cię średnio szczęśliwą.
- Nie ma nic złego w byciu średnio szczęśliwym.
- W zasadzie nie. To wystarczająco dobre dla większości ludzi.
Czarnowłosa kobieta podeszła do mojego biurka. W międzyczasie zdążyłem zmniejszyć dzielącą nas odległość. Teraz spojrzała na stół stojący między nami i przejrzała pobieżnie moje papiery i stosy książek pozostałe po innej nocy.
- Nad czym tu pracowałeś?
- Mały projekt badawczy. Przejściowy kaprys.
Gianna zbadała tytuły książek.
- Bardzo eklektyczne źródła, musisz przyznać.
- To złożony temat. Wiele warstw do przedarcia się przez nie. Może nigdy nie znajdę odpowiedzi, ale myślę że samo szukanie może być bardzo satysfakcjonujące.
Spojrzała w górę na mnie, po czym się wzdrygnęła.
- Co się stało? – zapytałem.
- Mmm. Lepiej... No wiesz – przeszedłem na koniec stolika, na jej stronę.
- Oczywiście. Lepiej mnie uwiedź - odwróciła się do półki za nią i poprawiła krzywo stojący zbiór powieści Henrego Millera. - Ale nie możesz zapomnieć, mój panie, o tym, że gdy nadejdzie kulminacyjny moment to ja cię tam zawiodłam.
- Rozumiem – usiadłem na krawędzi stolika i oparłem stopę o krzesło. – Tak, płynność uwodzenia polega na tym, że uwodzony myśli że jest uwodzicielem.
Gianna odwróciła się do mnie i otworzyła usta by zacząć polemikę. Patrzyliśmy na siebie w ciszy. Nasze uśmiechy zbladły. Gra się skończyła.
Ruszyłem do niej. Wsunęła dłonie w moje włosy, gdy przycisnąłem wargi do jej ust. Po kolejnych szalonych, pozbawiających tchu pocałunkach opadliśmy na stolik, zrzucając książki i papiery, których dłużej nie potrzebowałem.
Gianna zaczęła szarpać moje ubranie, więc wziąłem ją za rękę żeby zaprowadzić do sypialni. Przyciągnęła mnie z powrotem.
- Nie – powiedziała. – Właśnie tutaj. Teraz.
- Nie, chcę… Chcę żeby to było idealne.
- Nie będzie idealne, będzie teraz!
Zamrugałem raz, po czym znalazłem się nad nią.
Natarczywość naszego pożądania, sprawiłaby, że przypadkowy obserwator (jeśli obserwator mógł być przypadkowy) uwierzyłby w Armagedon. Nasze ciała szalały razem, połączone wściekłą energią, która rosła tak szybko, że pożerała nas w całości.
Opadłem na dziewczynę i ułożyłem głowę w zagłębieniu między jej piersiami. Mój urywany oddech owiewał materiał czarnego, jedwabnego fatałaszka..
- Byłam już zmęczona nie robieniem tego – Odezwała się Gianna. Gładziła moje ramiona długimi palcami. – No to co teraz zrobimy?
- Teraz… - wstałem i podałem jej rękę. – Teraz się po popisujemy. Może nawet pozbędziemy się niektórych ubrań.
Wstała z moją pomocą, a ja od razu zamknąłem ją w ramionach i podniosłem.
- Wow – powiedziała. - Oficjalnie, powinnam wspomnieć, że jest to poniżające, protekcjonalne i żywcem wyjęte z czasów jaskiniowców.
- Uhm.
- Ale lubię to.
- Dobrze – przeniosłem ją przez salon do ciemnej sypialni i położyłem na łóżku. – Chwila.
Zapaliłem świece z każdej strony. Rzucały w ciemności ciepły, migotliwy blask.
- Mówiąc o jaskiniach – Dziewczyna potarła ramiona.
- Zimno ci?
- Teraz tak – jej głos był niższy niż przedtem.
- Rozpalę ogień.
- Masz kominek w sypialni? – usiadła.
- Rzeczywiście, mam – przykląkłem przy palenisku, otworzyłem drzwiczki ze szkła i stali, i rozpaliłem ogień. Gdy odwróciłem się do niej, była wpatrzona w punkt na szczycie mojego kredensu.
- Co to jest?
- Masz na myśli to? - Wziąłem długie, poszarpane czarne pióro, ten upominek z mojego mrocznego, anielskiego istnienia. Podałem jej je. Pieściła krawędzie drżącymi palcami.
- Lou, jest wspaniałe. Z jakiego rodzaju ptaka pochodzi?
- Z rzadkiego rodzaju… kondora z dorzecza Amazonki.
- Musi mieć z cztery metry długości, patrząc na sposób, w jaki układają się łuki na końcu. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
- Ptaki są tam bardzo duże.
- To pobudza wyobraźnię – powiedziała. – To mogłoby być jedno z piór skrzydeł Ikara, spalonych przez słońce.
- Z wyjątkiem tego, że skrzydła Ikara nie spłonęły. Roztopił się wosk trzymający je razem, przynajmniej tak mówi legenda.
- W każdym razie, wygląda niemal hm starożytnie – oddała mi je. – Masz, boję się, że je złamię.
- Jest trochę stare – odłożyłem pióro z powrotem na szczyt kredensu. – Mam je od… od kiedy byłem bardzo młody.
- Dał ci je ojciec, prawda?
Zawahałem się przez chwilę, po czym położyłem pióro na jego miejscu.
- Tak, w pewnym sensie, dał.
Spojrzała na mnie z dziwną mieszaniną ciekawości i zrozumienia, jakby na poziomie podświadomości wiedziała dokładnie o co mi chodzi.
- Niezły ogień – powiedziała.
- Dzięki – zamknąłem ekran kominka.
- Wydajesz się mieć do tego naturalny talent.
- To raczej dużo praktyki.
- Założę się. Na pewno tutaj, prawda?
Podszedłem do niej i przyłożyłem palce do jej ust.
- Ciii. Koniec z sarkazmem, Gianna. Nie współgra ze światłem świec.
- Wiem, ale nic nie mogę na to poradzić…
Jej słowa zamarły, przerwane naszym pierwszym pocałunkiem. Usta, jeszcze przed chwilą gwałtowne i zostawiające siniaki, teraz delikatnie pieściły się nawzajem, drżąc. Dziewczyna westchnęła prosto w moje usta.
- Louis, myślę że musisz wiedzieć że mam problemy z intymnością.
- To tak jak ja, ale zdaje się że możemy razem nad tym popracować – znów ją pocałowałem, głęboko.
- Myślę, że to bardziej konstruktywne niż psychoterapia – Jej ręce były na mojej szyi, rozwiązywała mi krawat. Ściągnęła go powoli i pozwoliła mu ześliznąć się z szyi. Zabrała się za koszulę. Gdy już ją zdjęła, przesunęła rękoma po moich ramionach, z trudem łapiąc oddech.
- Twoja skóra… - powiedziała. – Jest taka ciepła… taka ciepła – przyłożyła policzek do mojego gardła.
- Nadal ci zimno?
- Na tyle zimno, że chcę znaleźć się pod tobą. Przykryta tobą.
Wziąłem ją w ramiona i przycisnąłem do siebie aż nie zaczęła płonąć, tak jak ja. Z pomocą dłoni, ust czy języków, odkrywaliśmy nawzajem nasze ciała. wargami, językami, doprowadzając się wzajemnie na krawędź spełnienia. Teraz już liczyło się tylko spełnienie.
Od chwili, gdy zaczęliśmy się kochać, wiedziałem, że coś było inaczej. Poczułem całkowitą "pełność" jaką dawało jej ciało, gdy w końcu się w nim znalazłem. Każdy ruch, każdy dreszcz wysyłały wstrząsy przez całą moją istotę.
Przytuliłem się do niej, zamknąłem oczy i dałem się prowadzić do przerażających szczytów, szczytów, z których wcześniej tylko spadałem. Burza wzbudziła gniew w mojej głowie. Gianna musiała czuć mój niepokój, bo przejęła kontrolę nad rytmem i namówiła mnie do rezygnacji z walki. Moje powolne poddanie zburzyło ostatnie bariery między nami. Jej odczucia i emocje przeniosły się na mnie, aż nie byłem pewien gdzie kończy się odczuwanie jednego, a zaczyna drugiego. Pełnia i jedność.
Pot i łzy zmieszały się w słony strumień spływający po naszych twarzach i szyjach. Zawłaszczyłem jej wargi w kolejom pocałunku, na końcu wydając w nie jęki. Oślepiające światło wypełniło mój umysł i prawie się od niej oderwałem, lecz pozbyłem się swojego strach w ostatnim, szalonym krzyku.
Rozdzieliliśmy się, a burza w mojej głowie odeszła z odległym hukiem. Patrzyłem w sufit, w punkt w odległej przeszłości.
- To było… poza granicą… - odezwała się. – Poza… Cóż, po prostu poza – położyła dłoń na moim ramieniu. – Louis, jesteś tu jeszcze?
Zamrugałem, nagle do nie wracając. Odsunąłem jej włosy, które przywarły do jej czoła, z trudem złapałem oddech i wziąłem jej twarz w dłonie.
- Kim ty jesteś? – syknąłem.
- To najdziwniejsza rzecz jaką kiedykolwiek słyszałam po uprawianiu seksu.
- Ale kim ty jesteś? – patrzyłem jej w oczy. – Skąd jesteś i dlaczego jesteś taka inna?
- Inna?
- To jak się z tobą czuję, to jak czuję się teraz, nigdy wcześniej tak nie było.
- Trochę mnie przerażasz, Lou.
- Nawet nie w połowie tak bardzo, jak ty przerażasz mnie.
Gianna westchnęła i odsunęła moją rękę od swojej twarzy.
- Więc powinnam iść.
- Nie.
- Okey.
Owinąłem ramiona wokół jej bioder.
- Chcę żebyś została i spała ze mną do rana. Wtedy zjemy śniadanie i spędzimy razem cały dzień. Chyba, że będzie padać, wtedy spędzimy dzień razem, może tutaj.
- Módlmy się o deszcz – przytuliła się do mnie bardziej, schowała twarz przy moim gardle. – Powinnam iść po południu do biura, wiesz?
- Myślę, że to bardzo zły pomysł. To federalne święto, nie byłabyś patriotką.
- Lou, nie mogę stracić całego dnia pracy.
- Właśnie, że możesz. Pokażę ci jak łatwo to zrobić – obróciłem, sięgnąłem po telefon ze stolika i wybrałem numer mojego biura. – Dobry wieczór, Daphne, tu Lou. Nie będzie mnie dziś – rozłączyłem się. – Widzisz? Teraz ty spróbuj – podałem jej telefon. – Zdzwoń do swojej sekretarki…
- Nie mam sekretarki. Mam asystenta, który ma na imię Leo.
- Jak postępowo. Zadzwoń do niego.
Zaczęła wybierać numer, po czym się zatrzymała.
- Będzie wiedział z poczty głosowej, że dzwoniłam o czwartej nad ranem, nie ze swojego telefonu.
- I?
- Ludzie będą gadać.
- A tobie to sprawia przyjemność.
- Prawda – wybrała numer i czekała chwilę na sygnał po drugiej stronie. – Cześć, Leo, tu Gianna. Nie będę… uh… Nie będzie mnie dzisiaj. Mam te… rzeczy, które muszę zrobić i… Po prostu mnie nie będzie, okey? Jeśli możesz odwołaj moje spotkanie o trzeciej z senatorem i powiedz, że strasznie mi przykro. Dzięki. Do zobaczenia w środę.
Gianna oddała mi telefon i przewróciła się na łóżku. Dotknąłem jej wyciągniętej ręki.
- Odwołałaś spotkanie z senatorem? – zapytałem.
- Hej, to tylko praca, prawda?
- Łapiesz o co chodzi – Moje palce sunęły w dół jej ręki i splotły z jej palcami. – Zastanawiając się nad tym, myślę, że miałem się z kimś jutro spotkać w Białym Domu. No, cóż.
Podniosłem kobiecą rękę do ust i złożyłem pocałunek na wewnętrznej stronie nadgarstka.
- No, cóż – obróciła się do mnie i przesunęła całą długością swojego uda po moim. – Nie jestem jeszcze zmęczona, a tt? Dobrze.
Prawie nie mogłem znieść ponownego znalezienia się w niej, bałem się oślepiających błysków i huku crescendo, że przyjdą bez uprzedzenia, każde bardziej intensywne niż poprzednie. Ale pragnąłem jej, a to pragnienie nie znało strachu i na pewno nie miałem zamiaru uciekać przed kolejną „małą śmiercią” w jej ramionach
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Mikka dnia Sob 20:26, 27 Mar 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli Arcymag
Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Cieni Nocy... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 21:00, 27 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
5. De Poenis Inferni
Budziłem się powoli i leniwie, pobudka pasująca do federalnych wakacji. Moje ramiona były pełne Gianny, moja twarz spoczywała w jej włosach. Oddychałem jej zapachem, pozwalając by wypełnił mi głowę i westchnąłem.
Zadowolenie nagle przerodziło się w panikę. Każdy mięsień napiął się i walczyłem z potrzebą ucieczki, wyrzucenia jej za drzwi, okno, byle tylko się z nią rozstać.
Co ja robię? Dlaczego ona ciągle tu jest? Całe to doświadczenie od samego początku odbiega od normy.
Powinienem jej powiedzieć, że mam masę rzeczy do zrobienia i że do niej zadzwonię, co zwykle skutkuje w łzach frustracji i trzasku drzwi. Ten obraz do mnie nie przemawiał, ale były gorsze alternatywy.
Dziewczyna przeciągnęła się, zabrała moją rękę ze swoich bioder i pocałowała palce.
- Dzień dobry – wyszeptałem. Nie odpowiedziała. Uczyniła ten drobny, czuły gest przez sen. Nieprzytomny wyraz uczucia. Coś we mnie obróciło się i zgasło.
Pomyślałem, że jeszcze jeden dzień z nią nie może nikomu zaszkodzić. Może nawet jeszcze jeden dzień i noc.
Wstałem z łóżka, założyłem szlafrok i przeszedłem do salonu. Niebo było pochmurne. Wyszedłem na balkon by oczyścić umysł na świeżym powietrzu.
Zamiast się oczyścić, moje myśli powróciły do poprzedniej nocy i słodkich wspomnień o ciele Gianny. Było w niej coś bezpośredniego i niezbadanego, co aż prosiło się o odkrycie. Nigdy wcześniej nie uciekałem przed zagadkami, a kawałki tej układanki leżały w jej umyśle. Muszę je złożyć, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie wymyśliłem.
Wróciłem do środka, usiadłem przy fortepianie i zacząłem grać ciche tony.
Po paru minutach poczułem dłoń na ramieniu i przestałem grać. Dziewczyna usiadła obok na ławeczce, a mnie przeraziło to, jak jej piękno wzrosło w świetle dnia.
- Dzień dobry – odezwałem się.
- Dzień dobry – położyła rękę na fortepianie. – Bardzo ładnie grasz.
- To tylko rozgrzewka. Nie chciałem cię obudzić.
- Już wstałam, więc możesz przestać się rozgrzewać i zagrać mi coś naprawdę.
- Może później – powiedziałem. – Teraz jestem zbyt spokojny, by grać coś z intensywnością na jaką zasługuje – zagrałem powolne preludium Chopina. – To dla mnie rzadki nastrój, więc możesz zrobić mi zdjęcie.
- Mam zamiar – słuchała póki nie skończyłem. – Wiem, że się nie popisujesz, ale to było doskonałe.
- Takie jakie jest – spojrzałem na nią. – Czy to moja koszula?
- Tak. Nie mogłam znieść myśli o wbiciu się znowu w sukienkę. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
- Nic a nic – odparłem. – Uważam, że wyglądasz bardzo seksownie w moich ubraniach, ale to może być przejaw narcyzmu.
Podniosła kołnierz do twarzy.
- Pachnie tobą.
- Myślę, że teraz ty pachniesz mną, a ja tobą – z rękoma na jej biodrach, przycisnąłem wargi do dziewczęcego karku i pieściłem jej ciało przez miękką tkaninę koszuli.
- Tyle jeśli chodzi o zakłopotanie następnego dnia – powiedziała.
- Nie mogę sobie wyobrazić, żebym mógł czuć się przy tobie zakłopotany, Gianna – odsunąłem lok z jej twarzy. – Czuję jakbyśmy spojrzeli w głąb siebie, nawet jeśli to tylko przelotne spojrzenie.
Dziewczyna spojrzała na mnie zdumiona, wyrwała się i ruszyła w stronę kuchni.
- Masz kawę? – zapytała.
- Ziarna są w zamrażalce – zniknęła, zupełnie nagle wyszła. Sposób na zawabienie jej spowrotem miałem pod nosem.
Fortepian obudził się do życia, gdy rozpocząłem trzecią część „Sonaty księżycowej” Beethovena. Zanim dobrnąłem do końca pierwszego taktu, mogłem zobaczyć kątem oka Giannę, stojącą w drzwiach kuchni.
Po burzliwych siedmiu minutach ostatnia nuta rozpłynęła się w powietrzu, jak duch. Spojrzałem na nią i wzruszyłem ramionami.
- Chciałaś żebym zagrał coś naprawdę.
- Louis… to było niesamowite – podkradła się do mnie. – Jak mogłeś to zagrać po takiej małej rozgrzewce?
- Moje ręce były rozgrzane całą noc – odparłem.
Usiadła obok mnie.
- Dlaczego nie grasz zawodowo?
- Nie chcę uwagi. Milionów. Chociaż chcę twojej uwagi.
- Masz ją – powiedziała. – Zagraj coś jeszcze.
- Na przykład co?
- Cokolwiek. Nie, zaczekaj… więcej Beethovena. Uwielbiam tragicznych bohaterów.
- A co z tragicznymi anty-bohaterami?
- Jaka jest różnica?
- Zobaczymy – moje ręce uniosły się nad klawiszami. – Dobrze, zagram Allegro z Fifth Concerto, ale musisz śpiewać części orkiestrowe. Po niemiecku.
- Nie znam niemieckiego.
- Ja też nie – odparłem. – Po prostu zrób to.
- Okey, graj.
Biedny Ludwig. Jego życie nigdy nie było proste, a tego poranka jedno z jego największych dzieł zostało zarżnięte, jak wijąca się świnia. Założę się, że nigdy nie przerobił tego, jak dla Chucka Berry’ego .
* * *
Po śniadaniu odwiozłem Giannę do jej mieszkania na Connecticut Avenue.
- Powinnam cię ostrzec, że jest bardzo małe. Ale świetnie odpowiada moim potrzebom – powiedziała, gdy wyszliśmy z windy na jej piętrze.
- Tylko to się liczy, prawda?
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie.
- Jeśli masz problem z mieszkaniową zazdrością, to sprawa między tobą i twoim mieszkaniem. To nie moja wina.
- Dziewczyna otworzyła drzwi i weszła przede mną, by zapalić światło.
Określenie „małe” było zbyt delikatne, by opisać jej dom, składający się z kuchni, łazienki, przechodzonej szafy i kombinacji salonu/sypialni, która została podzielona dekoracyjnym ekranem.
- Oprowadziłabym cię, ale właśnie widzisz wszystko – powiedziała.
- To intrygujące – odparłem. – Jest coś bardzo seksownego i rozpraszającego, w tym, że masz łóżko zawsze na widoku. Jak możesz skończyć jakąkolwiek pracę?
- Przeważnie jestem sama. Nie licząc Antygony.
- Kogo?
- Tu jesteś! Gianna uniosła cieniutką narzutę ze swojego niepościelonego łóżka, odsłaniając tłustego, czarnego kota zwiniętego w kłębek we śnie. – Biedne maleństwo, zostałaś sama na całą noc – podniosła kota i pocałowała go za uchem. – Antygono O’Keefe, chcę żebyś poznała…
Kotka zobaczyła mnie i zawyła jak górski lew, pokładając uszy po sobie. Wyrwała się z ramion Gianny i opadła na podłogę, zastanawiając się – walczyć czy uciekać.
- Boże, Lou, przepraszam. Nigdy wcześniej się tak nie zachowywała, przysięgam.
- Nic się nie stało – odparłem. – Po prostu obudziła się, a ja jestem obcym, który akurat jest bardzo wysoki.
Przykląkłem na podłodze przed sofą i spojrzałem w kocie oczy. Kotka zamarła w połowie warknięcia z postawionymi uszami i patrzyła na mnie. W następnym momencie Antygona leżała na plecach u moich stóp z łapami w powietrzu, mrucząc. Podrapałem ją po brzuchu.
- To dziwne – odezwała się Gianna. – Kim jesteś? Zaklinaczem węży?
- Nie, po prostu jestem czarujący.
- Szczęściarz, nawet mnie nie pozwala drapać się po brzuchu.
- Zazdrosna?
- Jeszcze nie. Możecie się zaprzyjaźnić, gdy będę się przebierać.
Usiadłem na podłodze, gładząc Antygonę pod podbródkiem, gdzie białe trójkąt układał się w krawacik. Jej miękkie futro przypomniało mi, że długo obywałem się bez towarzystwa zwierząt. Już dawno zrezygnowałem z posiadania zwierzaka, bo miałem skłonność do zjadania ich, gdy byłem w złym nastroju.
* * *
Dzień toczył się jak źle zmontowana, najnowsza Hollywoodzka komedia romantyczna. Muzea, fontanny, kawiarnie wypełnione naszym śmiechem i sentymentalnymi pocałunkami. Tydzień temu, gdybym obserwował parę zachowującą się w taki sposób jak my tego dnia i w nocy, musiałbym umieścić makabryczne tragedie w ich przyszłości, żeby rozbić ich zadowolenie.
W każdym razie miałem ochotę kląć.
Następnego ranka odwiozłem Giannę do jej biura na K Street.
- Przykro mi, że straciłaś spotkanie z senatorem – powiedziałem po kilku przedłużających się pocałunkach.
- Kłamałam. Nie miałam spotkania z senatorem. W każdym razie, nie wczoraj.
- Rozumiem.
- A ty tak naprawdę nie miałeś zaplanowanego spotkania w Białym Domy, prawda?
- Tak właściwie, to miałem.
- Nie żartujesz?
- Czy bym cię okłamał? – zawahała się. – Wszystko w porządku. – dodałem. – Nie chodziło o spotkanie z prezydentem. To dopiero w przyszłym tygodniu. Więc, kiedy mogę cię znów zobaczyć?
- Może w piątek? Mój inny zespół gra w „Shack” o dziesiątej.
- Twój inny zespół?
- Widzisz, ciągle musisz się o mnie dużo dowiedzieć.
- Jaki rodzaj zespołu?
- Rodzaj, który gra w „Shack”.
- Brzmi intrygująco – powiedziałem.
- To bardziej moje tempo, albo raczej bardziej współgra z moim talentem, a przynajmniej taka jest teoria. Weź ze sobą brata i paru Przyjaciół. Umówimy się po występie.
- Możesz pożałować tego zaproszenia.
- Nieee – odparła. – Możemy skorzystać z niektórych nowych fanek – spojrzała na zegarek na tablicy rozdzielczej. – Lepiej pójdę.
- Więc do piątku – pocałowałem jej rękę.
- Do piątku.
* * *
Nie czekaliśmy do piątku. Pojechałem do jej biura tego samego dnia, o piątej po południu, z kolejną czerwonobiałą różą. Udawała zaskoczoną, a później spędziła ze mną kolejne dwie noce.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli Arcymag
Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Cieni Nocy... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 21:02, 27 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Z przykrością zawiadamiam, że porzucam to tłumaczenie. Straciłam serce do tej książki po tym jak odkryłam, że nie ma happy endu. Może kiedyś to dokończę. Przepraszam.
W zamian planuję zając się tłumaczeniem jakiejś innej książki z gatunku, który określam mianem RomanticFantasy, tym razem kończącym się szczęśliwie
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Mikka dnia Sob 21:10, 27 Mar 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Caeles
Bakałarz IV stopnia
Dołączył: 27 Lut 2010
Posty: 533
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: spod łóżka Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 22:03, 27 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Mnie końcówka też zdziwiła i zasmuciła. A tak się miło zapowiadało.
Blech.
Powodzenia z nowym tytułem honey :*
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sanguina
Adept V roku
Dołączył: 23 Lut 2010
Posty: 217
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Świebodzin Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 12:43, 28 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Ale czemu... chlip... mi to robisz? Teraz będziesz musiała przetłumaczyc w zamian co najmniej dwie książki!!!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Juny
Bakałarz IV stopnia
Dołączył: 12 Paź 2009
Posty: 521
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 13:26, 28 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Ojej- fakt, zapowiadało się tak słodko, choć nie wiem- chyba nie przepadam ze taką fabułą, że zły człowiek, skrywający diabelską tajemnicę, zakochuje się, choć nie chce w nadzwyczajnej dziewczynie i tra lalalalala.
Może napiszcie - tak w skrócie, na żółto- jak się skończyło. Jestem ciekawa, a nie będę czytać w oryginale:)
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Villka
Arcymag.
Dołączył: 28 Lut 2010
Posty: 2166
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 7 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z piątej gwiazdy na lewo Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 16:15, 28 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
A ja skwiercze!!!!!!!! (i spamuje, ale ciiii.... )
Dziewczyny, dlaczego dzięki Wam dopiero poznaję takie kffiatki!? Hę?
ARGH!
Załóżmy oficynę wydawnicza - własną.
Świetne Mikkuś - teraz wiem o co chadzało w shoutboxie i poczemu tak kochasz.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Caeles
Bakałarz IV stopnia
Dołączył: 27 Lut 2010
Posty: 533
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: spod łóżka Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 16:39, 28 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
hi hi jak ktoś założy jakieś wydawnictwo to chętnie będę tłumaczyła ;D
Jak chcesz Villuś-mam więcej ciekawych propozycji
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Villka
Arcymag.
Dołączył: 28 Lut 2010
Posty: 2166
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 7 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z piątej gwiazdy na lewo Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 16:41, 28 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Dawaj xP
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|