alicee |
Wysłany: Wto 15:35, 20 Lip 2010 Temat postu: Nasze Wakacyjne Wojaże |
|
Na prośbę paru użyszkodniczek zakładam temat, w którym będę się bezczelnie chwalić moją wycieczką do Sankt-Petersburga. Ale zaznaczam, że jest tu miejsce na nasze wojaże, więc czekam też na wasze opowieści o tym, co też się wam przydarzyło albo co ciekawego widziałyście I śmiertelnie się obrażę, jeśli po powrocie z wyjazdu w góry z dziadkami nie zobaczę tu co najmniej kilku waszych zwierzeń
No więc tak (żeby zacząć od "no więc", co jest absolutnie niepoprawne i ja to absolutnie uwielbiam" )...
Zacznę może od krótkiego opisania grupy, bo to dość kluczowe będzie. Towarzystwo, z którym podróżowałam, było... dosyć jednolite. Średnia wieku powyżej 50, w większości panie, abstynentów brak. Any questions? W praktyce sprowadzało się to do tego, że przed granicą rosyjską w autokarze zapanowała wręcz histeryczna radość - pani pilot nas ostrzegała, że sobie parę godzin poczekamy, więc mamy się nie irytować, mamy też nie sprawiać wrażenia niebezpiecznych, chorych na ciele czy umyśle, nie kichać, coby nie było podejrzenia o przeziębienie jakieś ( tuż przed wejściem do autokaru pani sanitarnej, która miała sprawdzić, czy nie przedstawiamy sobą zagrożenia epidemiologicznego, wszyscy zaczęli energicznie kichać i smarkać, po to tylko, żeby zaraz potem umilknąć. I wybuchnąć zbiorowym śmiechem, gdy tylko pani sanitarna opuściła autokar... ) Granica rosyjska faktycznie była dosyć mordercza (3,5 h czekania, mimo że przed nami nie było nikogo. Ot, tak nas tylko przetrzymali dla zgrywy ). A co grupa wyczyniała podczas zwiedzania... Każdy, dosłownie każdy pomnik, który widzieliśmy ( w każdym kraju, do Rosji się to nie ograniczało ) był pomnikiem Lenina. Albo żony Lenina. Albo kochanki Lenina. Był też oczywiście Ryjek, jak grupa ochrzciła cara Pawła I, którego portret widzieliśmy bodajże w Peterhofie. No cóż, pan ten miał co prawda dość świńskawy nos i lekkie wodogłowie, ale żeby od razu Ryjek... I ciągle o nim gadali do przewodniczki.
Bez zbędnego zagłębiania się w temat - rozrywkowa grupa była. Po całym autokarze z butelką wódki szli, żeby polać temu i tamtemu, a ile przy tym narozlewali...! Aż szkoda mi było.
No i, co tu kryć - byli też na niezbyt wysokim poziomie intelektualnym. Ot, prości ludzie. Nie mówię, że to źle. Tacy też potrzebni. Czasem trochę męczący. Ale ksiądz - kierownik był okropny
Niezorganizowany, wiecznie na lekkim dopingu, nie pilnował przewodniczek, które kupowały nam wejścia dla Rosjan (więcej jak o połowę tańsze ), a brały od nas kasę jak za zwykłe. Normalka, wiem - ale ten ksiądz powinien był o to zadbać. Tymczasem nie robił nic, poza łażeniem po autokarze i zbieraniem kasy ( a że gruby był przy tym strasznie, to jeszcze notorycznie trącał ludzi - nas z mamą oblał kawą ). No i oczywiście codziennie musiała być msza. Odprawiona w tak niedbały sposób, że ja się chwilami po prostu czułam obrażana Ale nic to, ksiądz to jeden z niewielu minusów wycieczki był
Dobra, księdza zostawmy w spokoju, jedziemy do Kaunas, czyli Kowna - drugiego pod względem wielkości miasta na Litwie. W zasadzie potwierdziłyśmy z mamą to, co już Mickiewicz głosił, że prowincja i nic tu się nie dzieje Miasteczko bardzo ładne, ale niestety zaniedbane. Zamek akurat był w remoncie, więc go nie zwiedziliśmy (grr...), widzieliśmy za to ratusz, Dom Perkuna, kościół Św. Jerzego i katedrę Piotra i Pawła.
W zasadzie najbardziej podobały mi się uliczki z kolorowymi domkami (takie szerokie niestety, nie wąskie. Wąskie będą w Tallinie ). I Dom Perkuna. Tak pięknie kojarzący się ze słowiańskim bogiem domeczek niewiele ma ze słowiańszczyzną wspólnego. Powstał w XV wieku i jest budowlą późnogotycką. Nazwa stąd, że podobno była tam kiedyś pogańska świątynia, a później figurka Perkuna zdobiła dach domu. W zasadzie była to kamienica kupiecka, na podstawie której pani przewodnik przedstawiła nam strukturę takiego właśnie budynku (na dole przyjmowano w interesach, wyżej mieszkała rodzina, na samej górze trzymano wszelkie dobra, itd. ).
Tego samego dnia opuściliśmy Litwę i nocowaliśmy już na Łotwie, w Daugavpils, co znaczy "Zamek nad Dźwiną" (po polsku Dźwińsk albo Dyneburg). Nie bardzo mieliśmy tu czas cokolwiek oglądać, właściwie tylko ja z mamą, naszymi znajomymi i znajomymi naszych znajomych wybraliśmy się na mały nocny spacer ( kłaniają się białe noce, bo było jasno jak w dzień ). Widzieliśmy polskie gimnazjum i Górkę Kościelną - są tam w najlepszej komitywie świątynie czterech wyznań - kościół luterański, katolicki, cerkiew prawosławna i staroobrzędowa. No i warto dodać, że Dyneburg w zdecydowanej większości zamieszkują Rosjanie (ponad połowę ), potem Łotysze - kilkanaście procent i Polacy - niewiele mniej, a potem to już po trochu wszystkiego.
Pełno tam starych, sympatycznych, drewnianych domków, takich jak ten na zdjęciu
Następnego dnia pojechaliśmy już dalej, do Rosji. Nad granicą drugi raz się rozwodzić nie będę. Będę się rozwodzić nad toaletami na wschodzie - temat rozjeżdżony już na wszystkie strony, ale ja właśnie chcę pochwalić!
W każdej, absolutnie każdej z nich (wyjąwszy Ostatni Zajazd Na Litwie, ale odpuśćmy tej biednej stacji benzynowej, na którą nagle napadła horda Polaków, strasząc biedna panią za kasą ), w każdej był papier toaletowy. Czasem (a nawet częściej niż czasem ) brakowało co prawda muszli klozetowej ( ) albo posadzki ( x2), ale papier był zawsze.
Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy w Rosji, był Psków i ichniejszy sobór Św. Trójcy ( z największym na świecie ikonostasem ). Przewodniczka nam tu opowiedziała historię o tym, jak do Pskowa przyjechał Iwan Groźny i spotkał na schodach do cerkwi tutejszego szaleńca. Szaleniec poczęstował go mięsem, na co Iwan się oburzył, że do kościoła idzie i mięsa żadnego jadł nie będzie. Wariat mu odrzekł, że przecież codziennie je ruskie mięso i pije ruską krew, więc co to za różnica? Iwan miał się ponoć tak zmieszać, że nikogo nie zamordował w Pskowie, a wszyscy się tego bali po rzezi w Nowogrodzie ( w sumie to nie do końca nie zamordował, bo zaraz za miastem napadł jakiś klasztor i zatłukł 200 duchownych, ale mieszczanom się jednak upiekło).
zdjęcie niestety nie moje, a z internetu (padał deszcz i było pochmurnie - niestety za piękną pogodę musiałam płacić - zdjęcia nie wyszły za ciekawe )
Tego samego dnia wieczorem dotarliśmy do Sankt-Petersburga.
Wrażenie było niesamowite.
Wielkie (30x50. Kilometrów, of korsa ) toto. Płaskie. Bajecznie kolorowe (dominują pastele i biel). Nie tyle jednolite, bo to określenie by było krzywdzące, ale takie... spójne. Wszystko ze sobą współgra i wspaniale się komponuje. Te pałace, kamienice, mosty, cerkwie... Marzenie, drogie panie. Po prostu marzenie. Ja tam wracam. Nie może inaczej być. Muszę tam znowu kiedyś pojechać.
Jeszcze tego wieczoru, a w zasadzie białą nocą (od dwunastej do drugiej) jeździliśmy autokarem po mieście i oglądaliśmy sobie. Podobało mi się absolutnie wszystko. Newa, kolejne mosty i mostki, Pałac Zimowy, Sobór Na Krwi...
Most Pałacowy, otwarty. To takie wydarzenie codziennie o drugiej w nocy bodajże, na które się pełno turystów gromadzi. Tylko trzeba uważać, żeby się znaleźć wcześniej po swojej stronie Newy, bo inaczej trzeba się będzie tułać po mieście do rana
Grubas, gryf i ja
Tego gryfa to ja nie obśliniam, tylko szepcę mu na ucho życzenie, które ma skurczybyk spełnić. A grubasa w kadrze nigdy matce nie wybaczę... W ogóle nie wiem, po co się tam zakradł, chyba żeby zrobić zdjęcie mojemu tyłkowi Tak to w każdym razie wygląda...
W następnych dniach zwiedzaliśmy kolejno Carskie Sioło*, Ermitaż i Peterhof* ( z większych rzeczy oczywiście, bo widzieliśmy też masę przecudnych cerkwi - wprowadziłam nieprzyjaźń między siebie a apaszkę swoją, którą musiałam ciągle mieć na głowie - Miedzianego Jeźdźca, Krążownik Aurorę, Newski Prospekt...)
*Nie w samym Petersburgu, tylko w miejscowościach o takich właśnie nazwach.
Carskie Sioło było jak z bajki. W ogóle całkiem zabawnie tam było, a to przez liczne orkiestry, które gdy tylko widziały Polaków, zaczynały grać Mazurek Dąbrowskiego albo Krakowiaczka. Za pierwszym razem strasznie to całą grupę rozczuliło i ubawiło, ale potem już nam miny zrzedły i "ojro" na wolne datki brakło.
Sam pałac - przepiękny. Błękitno-biało-złoty. Cudo. Zdjęcia niestety tego nie oddają, bo obejmują tylko pewien wycinek, a pałac jest taki... rozwleczony. Płaski, ale bardzo rozłożysty.
Wewnątrz wszystko aż kapało złotem. Szkoda, że to w większości rekonstrukcja tylko... Bursztynowa komnata, w której nie wolno było robić zdjęć, więc oczywiście wszyscy robili (ale mi na przykład wyszły kiepskie :/ ). Te lustra, obrazy, meble... Zachwycające.
Ermitaż mieści się w pięciu budynkach, z czego my byliśmy w trzech. Ale kiedy po przejściu się standardową ścieżką sztuki włoskiejhiszpańskiejfrancuskiejrosyjskiejkoreańskiejegipskiejijakiejtamjeszcze przewodniczka spytała, komu pokazać impresjonistów, tylko ja i mama byłyśmy chętne^^ No więc zobaczyłyśmy jeszcze impresjonistów. Postimpresjonistów. I arcyuwielbianego przez moją mamę Picassa.
Peterhof to jednak przede wszystkim ogrody. Setki fontann, labirynty z krzewów, te sprawy. Cała mokra stamtąd wyszłam, przez te wszystkie pułapki-wodotryski (dotkniesz czegoś albo staniesz na kamieniu... i masz przechlapane! ). Sam pałac, po Carskim Siole i Pałacu Zimowym był oczywiście piękny, ale już tylko piękny. Nawet się zdziwiłam, że kiedy przewodniczka spytała grupę, który pałac najładniejszy, a wszyscy zgodnie wybrali Peterhof. Ona się zresztą też zdziwiła, bo choć jest to z kolei jej ulubiony pałac, to ponoć na ogół wszyscy najbardziej podziwiają Carskie Sioło. Więc tylko ja biedna wybrałabym Pałac Zimowy Nie ma on co prawda żadnych ogrodów (stąd nazwa i zastosowanie ), i taki jest chyba najprostszy z nich, ale połączenie zieleni, złota i bieli najbardziej mi się podoba. Peterhof jest taki żółto-biało-złoty Troszkę mdły. Nie jest przez to brzydszy, ale mniej wyrazisty w porównaniu z pozostałymi pałacami.
Krążownik Aurora, a całkiem po lewej jeden pan z naszej grupy Podejrzanie rześko wyszedł na tym zdjęciu, a to taki jakiś bezwolny, ospały człowiek na ogół był...
Carskie Sioło z parą młodą i panem strażnikiem. Ja jak zwykle, kiedy moja mama mnie rozśmiesza, żebym się uśmiechnęła, wyglądam jakbym coś jadła.
Wszędzie w Sankt-Petersburgu, Peterhofie i Carskim Siole aż roiło się od par młodych z szampanem i aparatami fotograficznymi w łapach Aż gęsto od nich było, gdzie nie spojrzysz - biała suknia Przebojem była jedna panna, która zatrzymała orszak przed toi toiem i skorzystała z toalety
I wszędzie też roiło się od przebierańców Można sobie z nimi było robić zdjęcia (oczywiście nie za darmo ). Kiedy staliśmy w kolejce przed Peterhofem mijała nas truchtem taka piękna para. Wszyscy aparaty w górę, a pan w stroju z epoki takim groźnym głosem: "Wasjemdjesjat rubljej!" (Osiemdziesiąt rubli - osiem złotych.) Cała grupa takim zbiorowym śmiechem ryknęła, trudno właściwie powiedzieć czemu... Dosyć to zabawnie wypadło
Monastyr Smoleński - zbudowany przez Katarzynę II klasztor - w miejscu kwietnika centralnie za mną miała być jeszcze rotunda, ale Kasi znudził się projekt - no i rotundy nie ma
Generalnie Sankt-Petersburg był cudowny. Mimo że w Polsce mama się zarzekała, że po tym mieście same na pewno chodzić nie będziemy, co najwyżej ze znajomymi, już pierwszej nocy wybrałyśmy się na spacerek, próbując przy okazji blin (zwykłe naleśniki, ale z mnogością dodatków - polecam wam ) i kwasu chlebowego. Przy czym poprzez spacerek należy rozumieć dwugodzinną tułaczkę, podczas której ja oczywiście straciłam orientację Płynęliśmy też łódką po Newie i Fontance, tudzież po innych rzekach i kanałach miasta.
Zaskoczyli mnie ludzie, bo poza paniami w spożywczakach (ojezuniu, jakie wredne baby ) i ochroniarzami w spożywczakach ( o jezuniu, jakie wredne skośnookie małpy - na ogół pochodzenia azjatyckiego byli ) - a więc poza nimi byli bardzo sympatyczni! Wszystkie panie sprzedające pamiątki starały się po polsku mówić ( a dwóch sympatycznych młodych osobników sprzedających w Ermitażu przewodniki koniecznie musiałam uczyć, jak jest "dwieście pięćdziesiąt" po polsku ). No dobra, pamiątkarze to akurat interes mieli, ale ludzie na ulicach też tacy... fajni po prostu Jak płynęliśmy po Newie, sami nam pierwsi machali (prawie wszyscy, serio!), na jednym moście (następnym zaraz po Moście Pocałunków, żeby było śmieszniej ) jakaś para się całowała - moja dzika grupa zaraz zaczęła wrzeszczeć "DaWAJ, daWAJ!", a oni się tylko roześmiali i też nam pomachali. Szczerze mówiąc, na początku rejsu spinałam się przed każdym mostem - mam niemiłe doświadczenia z Polakami w podobnych sytuacjach - mianowicie dosyć często widziałam, jak plują prosto w turystów w dole . Cóż, w Rosji najwyraźniej nie może być mowy o czymś podobnym. W Pskowie, jak czekaliśmy na autobus, jedna starsza pani tak nas strasznie zagadywała, a skąd, a dokąd, a która godzina... Na koniec nam życzyła szczęścia.
Z Rosji pojechaliśmy do Finlandii. I było zachwytliwie.
Jak się jechało przez poprzednie kraje, Litwa, Łotwa, Rosja - przyroda jak u nas, tylko mniej spaprana , tylko znacznie biedniej - domki takie poniszczone... Za to okolice fińskiej granicy i Finlandia - to już zupełnie inna okolica była. Więcej skał, mniej takich zielonych, "kalafiorowatych" drzew liściastych, więcej choineczek... Takie jakby wrzosowiska, choć nie do końca... A jeszcze akurat słońce wschodziło, więc w ogóle cud miód i orzeszki. Tylko zdjęć przez szybę autokaru nie robiłam, bo nie wychodziły
Same Helsinki... Mojej mamie nie podobały się wcale. Mi podobały się bardzo. To nie było takie miasto z zabytkowymi kościołami i uliczkami, jak pozostałe. Z tego typu rzeczy widzieliśmy jedną cerkiew i katedrę luterańską. Ale tu były zupełnie inne rzeczy do zachwycania się!
Absolutnie fantastyczny pomnik jakowegoś Jeana Sibeliusa, kompozytora. Była godzina wczesna i obie z matką spałyśmy jeszcze w zasadzie, więc zachwyt niespecjalnie przełożył się na zdjęcia. Orientacyjnie - żebyście widziały, jak mniej więcej całość wygląda - posłużę się netem:
Pomnik na Placu Senackim przed katedrą - jak wynika z podpisu, przedstawia rosyjskiego cara. Otóż Finowie cenią sobie ten okres w historii, kiedy znajdowali się pod panowaniem rosyjskim i uważają, że dobrze im się wtedy żyło
Takie właśnie są Helsinki. Jakby do miasta wdarł się las. Pełno parków ( i pełno rowerzystów), jest tam tak trochę surowo (te skałki!), ale pięknie.
Kościół w Skale, dzieło architektów Timo i Tuomo Suomalainenów. Nasza przewodniczka jednakże wcisnęła nam kit, że oni niby mieli na nazwisko Puolalainen, czyli Polak po fińsku, i stąd nibyż to miała wynikać seria pomyłek w rozmaitych przewodnikach, że to niby Polacy byli. Nie wiem, jak ona to sobie wykoncypowała, naprawdę Zwłaszcza że Suomalainen, tak na mój gust, znaczy nie mniej ni więcej tylko Fin
Kościół ma fajną akustykę i często robi za salę koncertową - jak weszliśmy to też jakiś pan Azjata grał coś ładnego.
Z Helsinek popłynęliśmy promem do Tallinna (stolica Estonii ). Rejs trwał dwie godziny. Żałowałam strasznie, że taki upał i nie dało się wytrzymać na pokładzie - chociaż "w środku" też się nie nudziłam. Przeszłyśmy się z mamą do perfumerii...
Sam Tallin był absolutnie urokliwy. Takie średniowieczne miasteczko o wąskich uliczkach i dziko powykręcanych murach. Nazwa Tallin pochodzi od taan linn, czyli "duńska twierdza".
Pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy, czyli pomnik Lindy na wzgórzu, też jej imienia
Przewodniczka opowiedziała nam o niej legendę - miała ona być żona niejakiego Kaleviego, który poległ w walce z Gotami. Linda usypała z kamieni wapiennych kurhan nad jego grobem - właściwie całe wzgórze Toompea (to nie to samo, na którym jest jej pomnik ). Zgodnie z legendą miała być tak wyczerpana, że ostatni kamień wymknął jej się z rąk i stoczył w dół. Ta się rozpłakała, a z jej łez powstało jezioro Ulemiste. Oczywiście dzieci Lindy i Kaleviego to pierwsi mieszkańcy Tallina
To jest cerkiew, którą Ruskie złośliwie postawiły na świętym dla Estończyków wzgórzu Toompea, popełniając tym samym niemożebne świętokradztwo - strasznie tam ta cerkiew nie pasuje, jak się z góry na miasto popatrzy :/
Generalnie za radą znajomego mamy poszłyśmy spróbować ichniejszego piwa, które bardzo polecał ( gdy spytałyśmy, czy może też jadł coś dobrego, odparł, że nie, bo po tylu chmielowych zupkach nie był głodny ). Wypiłyśmy jedno piwo na dwie. I miało to skutki różne.
...Mnie nie było nic (nie pamiętam, że coś mi było...? ). No jak, po pół piwa?! (Którego notabene nie lubię i mimo zapewnień Fulego [ten znajomy], że mi smakować będzie, nie smakowało niestety. ) Za to moja mama uchmieliła się porządnie. Patrzcie na jej następne zdjęcia, jakie krzywe! Nie umiała prosto utrzymać aparatu, to co!
Siedziba Bractwa Czarnogłowych (coś w rodzaju gildii handlowej).
Rynek. Krzywy.
Ale byłyśmy jedynymi z grupy, które wlazły na taką wysooooką wieżę (235 stopni). No dobra, to było przed uchmielaniem się...
Ostatni dzień spędziliśmy w Rydze, stolice Łotwy. Też piękne miasto, choć mi i mamie już się ciut mniej podobało od Tallina, a reszta grupy to w ogóle buczała cały czas, bo zmęczeni już pod koniec wycieczki i piwo takie drogie.
Jako przewodnika mieliśmy pana Sławka (Wiaczesława ^^), który ponoć nauczył się polskiego oglądając Stawkę większą niż życie. Był rodowitym Ryżaninem. Ten jego polski... no cóż, więcej miał raczej z rosyjskiego niż polskiego, przez co moja mama w ogóle go nie rozumiała, a reszta grupy nie słuchała, bo za dużo mówił o wyrwanych z konteksty wydarzeniach historycznych i w ogóle trochę przynudzał. Ja tam słuchałam, ale nic z tego teraz nie pamiętam Upał robi swoje...
Za to wszyscy się ożywiali, kiedy pan Wiaczesław przeklinał, a wtedy cały rosyjski akcent gdzieś się ulatniał i z najczystszej polszczyzny mogliśmy się dowiedzieć, że na przykład "jak Szwedzi wyszli z Rygi to ta brama była cała rozpieprzona" ( słysząc coś takiego grupa niemal zachłystywała się z radości ). No i historia o kocie.
Był sobie jakiś człowiek, który chciał się dostać do którejś z gildii w Rydze. Nie przyjęto go z jakiejś przyczyny. Tak się chłopak zirytował, że na swoim domu (akurat koło cechu gildii) postawił figurkę kota, "dupą zwróconego" ku gildii. Panowie cechowi się oczywiście wkurzyli. Była sprawa w sądzie, ale orzeknięto, że na swoim domu może tamten pan stawiać co mu się żywnie podoba, nawet kota z wypiętym zadkiem - no i kot został.
No tak. Wyszło mi to sprawozdanie trochę (znacznie?) dłuższe niż planowałam. Może ktoś przebrnie. A nie, to choć obrazki poogląda Ich zresztą też miało być znacznie mniej.
Podsumowując, moja (pierwsza) podróż życia udała się znakomicie. |
|